Epilog

Każdy blog powinien mieć jakieś zakończenie. Mój urywa się w grudniu, na moment przed śmiercią Asimy w Boże Narodzenie. To była dziewczyna, która szykowała mi posiłki. Zmarła przez zatrucie pokarmowe. Zakrztusiła się wymiocinami konkretnie mówiąc. W naszym świecie drobne problemy żołądkowe nie odbierają życia.

Blog ten i ogólnie moje dzienniki pomijają wiele i milczą w kilku istotnych kwestiach. Nie czas to nadrabiać. Ważne, że po zimie spędzonej w Plemetinie i długich wieczorach w Romskich chatach zacząłem tracić rozum. Mój ostatni zapis w dzienniku wygląda następująco:

„Cat, Cat, Cat poznaliśmy się, zamach bombowy, Ulcin, Rugova, Hitler, TO przed UNMIK (szantaż)

Powrót do Plemetiny;

Robienie napisu Plemetina, sami i jego organizacja, szukanie znaku- Sedat (Yogi), klucz, kamera, tripod, bateria, światło… Driton i przyniesienie usb- laptop;

Wcześniej komputery BSF i moja teoria, że to Romki je psują. Mój laptop;

Dom- buty: klapki znikają i wracają, adidasy w użyciu- dezodorant;

Czas deszczu: błoto, syf, dzieci nie dołażą, chociaż ja z Prishtiny i na nogach z Obilic idę;

Dach w domu przecieka, a potem sufit. Szczęśliwie tylko w jednym miejscu. Jeszcze bardziej, że to dokładnie nad klozetem, bo nie trzeba misek podkładać, a i woda się sama spłukuje. A może i w sumie to nie do końca szczęśliwie. Właśnie się przekonałem, bo byłem tam na dłuższych posiedzinach. Cóż. Następnym razem wezmę zwyczajnie parasolkę.”

Ostatni miesiąc zleciał mi okropnie szybko. Ciężko było mi opuścić Plemetinę. Ze sporą ilością ludzi bardzo się zżyłem. Wspólne wieczory przy świeczce łączą bardziej niż wypad do kina, czy oglądanie serialu w tv. Po Kosowie nigdy już nie powróciłem do oglądania telewizji. Przed moim wylotem, szef zabrał mnie do piekarni. Pozwolił mi wybrać dowolne ciastko i coś do picia. Wziąłem kawę i ciacho z bordowym lukrem. Podziękował mi za całą pracę i minione dziewięć miesięcy. Oto moja nagroda. Dziewięć długich miesięcy. Jedno ciasteczko. Uścisk dłoni. Nie potrzeba mi było więcej. Opuściłem Kosowo na kilka tygodni przed ogłoszeniem niepodległości.

Potem było już tylko gorzej. Rodzina Medo rozpoczęła szybki zjazd po równi pochyłej w dół, a z nimi cała wioska. Najpierw Di zaczęła chorować i wyjechała do San Francisco. Jakiś czas później słyszałem, że pracuje ze zwierzętami w Kambodży, czy gdzieś. Nowy wolontariusz wytrzymał w Plemetinie prawie tydzień, po czym uciekł do Holandii skąd przybył. Nie winię go. Driton ożenił się pod presją rodziny. Zawsze kochał Di, ale ona nie mogła zostać. Teraz mieszka z żoną w Graczanicy. Bez tych kluczowych osób: Di, Dritona i wolontariusza Plemetina została odcięta od pomocy. Nie ma więcej ubrań, darów, zabawek, centrum edukacyjne pada, dzieci nie mają szans na pomoc i wykształcenie. Zostają tylko długie wieczory przy świeczkach.

Kilka razy kontaktowałem się z Plemetiną, dzwoniłem do Medo, pisałem maile. Ostatnie informacje pozbierałem do kupy po przypadkowym spotkaniu z Kironem, Australijczykiem, który podobnie jak ja mieszkał kiedyś długi czas w Plemetinie. Spotkaliśmy się w Mongolii, gdzie ja pracowałem, a on przyjechał na krótki projekt dla dużej firmy. Wymieniliśmy się informacjami, a końcowy obraz nie był ani trochę krzepiący.

Po śmierci Asimy, Ersana została sama bez koleżanek. Djemal dostał kolejnego ataku psychozy. Podobno jest to dziwna odmiana katatonii nie zdiagnozowana przez współczesną psychiatrię. Djemal miał dokładnie taki sam atak, jaki miał wcześniej jego syn. Romowie nazywali to zwyczajnie opętaniem przez diabła. Medo stał się nad protekcjonalny w stosunku do swojej rodziny i Saida, co spowodowało, że odciął się od BSF i innych ludzi. Tak też wszyscy mieszkańcy wioski zrobili wielki krok w tył.

Prąd, Internet, czy jakiekolwiek zmiany omijają Plemetinę. Zatrzymana jakby w innym czasie, położona po środku dziwnych pól i łąk w Kosowie trwa w zawieszeniu czekając na coś lub kogoś. Jedyne co jest niesamowite w tym wszystkim, to dzieciaki. Zawsze żartowaliśmy, że muszą mieszkać na jakiś złożach uranu czy czegoś radioaktywnego, bo takich zwariowanych łobuzów w życiu nie widziałem. Im przecież obojętne jest jak wygląda świat dookoła i na jakich śmieciach wyrastają. One cieszą się ze swojego dzieciństwa, bo nie znają innego.

Ciemna strona Plemetiny (Geneza Enklawy)

Wszyscy zadają sobie pytanie, czy wojna odeszła na zawsze?


Okopy chłopaków z Legii z napisem "Bienvenue"

Wing 7 rozpoznaje nasz obóz skautów. Cała sytuacja kosztowała mnie trochę problemów

Kolacja


Noce w moim domku stały się cięższe niż podczas upalnego lata. Woda w łazience zamarzła i teraz długie szpikulce zwisają z kranów w nieruchomych lodowych pozach. Para z moich ust jest pierwszym widokiem jaki wita mnie rano, chyba że moje długie włosy niestrzyżone odkąd tu przyjechałem zasłonią mi oczy. Dni są znośne, życie toczy się powoli swoim sennym rytmem i raczej nie miałbym na co narzekać w ciągu tych sennych chwil.

Tylko że istnieją jeszcze wieczory. Ciemno robi się już niedługo po obiedzie. Krótko potem Kosova A wyłącza nam prąd.

Zaczynam spacer po zabłoconych ulicach Wioski. Ziemia zamarznięta niczym wzburzony ocean fal i kolein sprawia, że często utykam nogami o skiby. Latarka stała się absolutnie niezbędnym wyposażeniem. Zupełnie jak wieczorne posiadówki stały się częścią życia w wiosce.

Scenariusz jest zawsze podobny: puk puk w drzwi, nieufne oko badawczo spoglądające przez szparę, serdeczny uśmiech, zaproszenie do środka. Buty bezwzględnie zostają na progu, rozespani lokatorzy podnoszą się na łokciach. Każdy z nich czekał na taki zwrot wieczornej akcji, jak przybycie gościa. A co dopiero obcokrajowca! To wspaniała okazja do zaświecenia drugiej świeczki, wyciągnięcia czegoś do jedzenia… rozpoczynają się rozmowy, próby tłumaczenia niezrozumiałych słów, nauka serbskiego, angielskiego, romskiego, oferowanie tortu, burka, najładniejszej córki, najmniejszego kota, popisy gry na gitarze, wygłupy dzieci…

Chyba że sytuacja rodzinna jest mroczna… jest słaba, tragiczna powiedziałbym wręcz. Bo tak też się zdarza. Wspomnienia tych wieczorów będą nawiedzać mnie już na zawsze. Czarna noc. Bo niektóre rodziny nie mają nawet funduszy na świeczki. Głucha cisza. Odrobina ropy i knot jakiegoś sznurka na talerzyku są naszym jedynym światłem. Głód. Dzieciak obgryzający ziemniaka, jakby to był pokaźnych rozmiarów batonik. Potencjał. Jedynie dzieci potrafią beztrosko rozweselić taki wieczór swoimi wygłupami i piruetami. Jak szczeniaki zawsze skore do zabawy. Co dzieje się, gdy zmęczone położą się spać? Dorośli rozpoczną swoje opowieści bez cenzury. A niektórym bardzo trudno jest silić się na żarty. Historie roku ’99- których bohaterowie, choć umarli, będą żyli w mojej głowie- dominują w takich ponurych chwilach. Albańczycy z Hamidi uciekający przez Plemetinę, Serbowie mordujący rodziny opuszczających wzgórza Albańczyków, Albańczycy ostrzeliwujący pociągi przejeżdżające przez serbskie wioski, lub wrzucający granaty do przedziałów, Serbowie topiący ciała w studniach, Albańczycy zabijający Serbów, Serbowie mordujący Albańczyków. Albańczycy. Serbowie. Serbowie. Albańczycy. Romowie, Chorwaci, Bośniacy, uchodźcy, zwłoki, duchy…

W domu w którym mieszkam ukrywało się podczas wojny osiemdziesiąt osób. To są cztery pokoje i przedpokój dla ścisłości. Medo powiedział mi, że gdy nie mieli już jedzenia, zebrał pieniądze od wszystkich tych ludzi i pojechał do Obilic. Tak nazywali tą wioskę Serbowie, ale zamieszkujący ją dziś Albańczycy zamienili nazwę na Kastriot. Więc Medo postanowił zaryzykować i pojechać tam po jedzenie dla tych swoich osiemdziesięciu gości. Wygłodzonych członków rodziny, znajomych, obcych uchodźców. Na szczęście Albańczycy nie zabili go, ale wrócił bez auta i bez pieniędzy. No i bez jedzenia.

Słyszałem opowieści, że w Plemetinie zjadano ludzi. Serbów, Albańczyków? W temacie wojny trudno komukolwiek wierzyć. Nie wiem. Jestem przekonany, że to był straszny okres. Obok wioski założono obóz uchodźców. Coraz więcej rodzin nadeszło z części albańskich. Z sąsiednich krajów. Plemetinianie nie zostali zaakceptowani przez Serbów za muzułmańską wiarę, ani też przez Albańczyków za współpracę z Serbami. Plemetina stała się enklawą podzieloną na dwie romskie mohale i część zamieszkaną przez Serbów. Otoczona polami i górami stała się więzieniem dla jej mieszkańców.

Dziś aby dostać się do Plemetiny muszę dojechać do końca linii autobusowej w Obilic, a następnie maszerować wzdłuż torów przez dwadzieścia minut. Witamy na końcu świata. Życzymy miłego pobytu. Czekamy na wrażenia.

Prawda o zamachu, głupi filmik dokumentalny i jak brak prądu utrudnia najprostsze sprawy

Nadeszła ciężka zima. Prąd przestraszony uciekł z Plemetiny

Prizren

Tylko Turbo Diesel nie przejął się ani zimnem, ani brakiem prądu


Minione dni zleciały mi niesamowicie szybko. Mikołajki przemknęły ukradkiem i dopiero sms od rodziny uświadomił mi, ze to wielkie święto dzieciństwa straciło już swoją magię. Zresztą Mikołaj nie zagląda na takie zadupia, jak obozy uchodźców i romskie mohale. Z drugiej strony wiadomość, że w Polsce, czeka na mnie prezent przypomniała mi, że gdzieś tam jest takie ciepłe miejsce, jak dom.

Wszyscy czekaliśmy z zapartym tchem na ogłoszenie raportu nt. statusu Kosova. Potwierdziły się przypuszczenia, że nic się nie wydarzy. A byliśmy już gotowi na ewakuacje. Ja nawet liczyłem po cichu, ze spędzę święta w domu.

W Prishtinie wyleciała w powietrze restauracja. W prasie zagranicznej pojawiły się informacje o napięciach etnicznych, grupach separatystycznych i inne trudne słowa. Zero prawdy o tym, że to policja nie wzięła łapówki od mafii i nie doszło do jakiegoś wielkiego przerzutu narkotyków do Europy. Karą wymierzoną przez mafię była egzekucja na policjancie. Odwetem policji było wysadzenie mafijnej knajpy w powietrze. I gdzie te wielkie słowa?

A ja w Plemetinie, umierając z nudów postanowiłem nakręcić filmik dokumentalny. Zabrałem aparat cyfrowy siostry i udałem sie na spacer po okolicy kręcąc różne rzeczy. Potem wrzuciłem to do kompa i zacząłem rozgryzać windows movie makera. Ponieważ pomagałem wcześniej w projekcie kręcenia filmu dokumentalnego w mojej wiosce, widziałem jak Sami montuje swój film na bardziej zaawansowanym programie. Miałem więc pojęcie o co chodzi. Niestety szybko brakło prądu, wiec wróciłem do domu. Przerwy w dostawach energii nasiliły się im bardziej zbliżała się zima. Można by teraz powiedzieć, że mieliśmy czasem przerwy w braku prądu.

O dziesiątej pojawiło się napięcie. Jeśli spędza się długie zimowe wieczory przy świeczce, dziesiąta wydaje się środkiem nocy. Ja jednak nie mogłem się powstrzymać. Zabrałem płyty z muzyką na podkład, ze starymi zdjęciami oraz innymi filmikami i wróciłem do BSF montować. Ani się obejrzałem a nad ranem miałem gotowy dwudziesto dwu minutowy film. Byłem całkiem podekscytowany efektem końcowym. Niestety o szóstej zabrakło mi prądu.

Kolejne dni okazały się być farsą. Otóż: żeby zapisać filmik, potrzebne były jakieś cztery godziny. Tyle zajmowało zakończenie projektu wspaniałemu komputerowi BSF. Zacząłem więc swoja prywatną wojnę z elektrownią usiłując przewidzieć przerwy w dostawach prądu. I niestety nie było to łatwe. Najdalej, jak udało mi się dotrzeć w moich działaniach to osiemdziesiąt procent po trzech godzinach. Generalnie na trzy noce przeniosłem się do tego nieprzyjemnego wieczorami miejsca. Na zmianę spałem i ustawałem usiłując skończyć filmik. Ostatniej nocy, gdy zacząłem zapisywać, brakło Znów prądu. Ułożyłem się do śpiwora i stwierdziłem, że za bardzo przejąłem się całym „projektem”(plus kilkoma innymi). Od trzech dni dom jedynie odwiedzałem na posiłki, nie zmieniałem ubrań, nie myłem się (i tak nie ma cieplej wody), a do tego od dwóch miesięcy się nie goliłem, a od ośmiu paliłem papierosa za papierosem. Czasem do dwóch paczek dziennie, nawet tych jakiś najtańszych, jak są mi oferowane. Zamieniłem się w… czym ja się stałem?

Prąd wrócił gdzieś po północy budząc mnie blaskiem światła i trzaskiem uruchamianych sprzętów biurowych. Wygrzebałem się ze śpiwora, po czym natychmiast prąd wyłączono. Zagrzebałem się z powrotem, pokręciłem, poprawiłem, żeby było wygodnie, po czym prąd wrócił. Znów się wygrzebałem, odpaliłem kompa- i prądu brakło. Wróciłem jak najszybciej do ciepła, po czym prąd znów wrócił. Odczekałem chwilę, wygrzebałem się i włączyłem nieufnie komputer. Zacząłem zapisywać projekt. Zostawiłem kompa samego, żeby pracował niespeszony, a gdy przebudziłem się po kilku uradowany obecnością prądu, ucieszyłem się, że wszystko będzie gotowe.

Okazało się, że wirus włączył jakieś głupoty, a mój projekt się zawiesił…

Uroki Skopje

Fantastyczne knajpy i restauracje czekają na turystów

Spokojne noce w tureckiej dzielnicy Skopje

Wolontariusze odpoczywają w Skopje

Zakupy na bazarach. Pilnuj portfela, targuj się o wszystko, a będzie OK


Macedonia

Macedonia czeka na turystów

Supermarket

Zakupy na bazarach to przyjemność. Do tego Skopje jest bezpieczne!

Turski Kraj, czyli turecka dzielnica w Skopje to urocze i spokojne miejsce

Drobne restauracje i sklepy są niepowtarzalne i przystępne cenowo


Wakacje od wakacji- Czarnogóra, Albania, Macedonia

Tirana. Nie obyło się bez mandatu w zwariowanym ruchu drogowym

Plaże, bunkry, rakija

Rakija, bunkry, plaże

Zwyczajny most

Minione tygodnie byłem nieobecny. Daleko od Plemetiny, projektów, problemów, innych rzeczy na ‘p’, ‘k’, ‘g’ i na inne literki alfabetu łacińskiego i cyrylicy. Byłem za to w samym centrum słowa na literę ‘w’, czyli wakacje!

Moja praca dla BSF-u jest kompletnie luźna, bo kiedy tylko chcę, mogę opuszczać wioskę, podobnie jest z wakacjami. Nie było problemu, gdy powiedziałem, że nie będzie mnie dwa, trzy tygodnie. Cudowna wolność wolontariusza. Bez względu na to ile czasu ci ucieknie między palcami, i robisz coś dla innych. Za darmo.

Wariactwo minionych tygodni zasługuje na odmienny blog, ale ten miał być o cyganach, więc ograniczę się do telegraficznej błyskawicy i sentymentalnego westchnięcia za tymi gorącymi dniami spędzonymi w mojej ulubionej Czarnogórze.

Do Ulquin przybyłem wcześnie rano. Z grubsza dopytałem się na dworcu o jakąś miłą kwaterę, a następnie udałem się ze śmiesznym gościem do jego domu. Już myślałem, że mnie wywiezie w krzaki, zabierze plecak i pogoni plastykowymi grabkami, gdy moim oczom ukazał się widok, którego nigdy już nic nie wymaże. Nawet kiedy już umrę, a moje ciało spróchnieje i rozpadnie się, ten widok wciąż pozostanie w mojej głowie. Jeśli więc ktoś otworzy moja trumnę za kilkaset lat, wciąż będzie tam leżał widok na Adriatyk mieniący się odcieniami wschodzącego słońca i długie cienie jasnych domów z płaskimi domami.

Mieszkanie okazało się rajem pomimo faktu, że drzwi blokowało się pustakiem, a jednego okna w kuchni zwyczajnie brakowało.

Po dwóch dniach przyjechali do mnie rodzice i siostra i widzieć ich po tak długim czasie to była wielka radość. Wydaje mi się, że byliśmy tam wszyscy szczęśliwi. Po wyjeździe rodziny, przyjechała audica zapakowana w pełni przyjaciółmi, co również było wielką frajdą. Dość szybko zmieniliśmy kraj na Albanię, bo w Czarnogórze już porządnie zabalowaliśmy. Plaże na południu Bałkanów do najczystszych nie należą, ale po rakiji i tak bawiliśmy się fantastycznie pośród opuszczonych bunkrów i wraków samochodów.

Skopje, jak zawsze- nie zawiodło mnie, ani też moich gości. Następnie Kosowo, które na przyjezdnych może zrobić oszołamiająco- przytłaczające wrażenie, jednak moja ekipa dała radę.

Było ciężko patrzeć, jak odjeżdżają, ale szybko zapomniałem o świecie, gdyż poznałem Cathy. Nowy nabytek mojej organizacji, który dość szybko oznaczyłem jako swój własny. Po dziesięciu dniach spędzonych razem, zaręczyliśmy się. Oczywiście w Czarnogórze.

Let's have a meeting!

Nadciąga jesień. Powoli upały zamieniają się w chłodne noce w przewiewnym domu
Ramadan oznacza dla mnie śniadania przed świtem

Poznałem Cathy. Dziesięć dni później zaręczyliśmy się w Montenegro


Wróciłem do Plemetiny by kontynuować kilka moich projektów.

Lekcje angielskiego straciły impet delikatnie mówiąc. Ludzie przestali się pokazywać, gdyż jak tłumaczyli są zajęci, albo zmęczeni, albo upał jest za wielki. Dwa razy z rzędu nie przyszedł nikt, więc zapytałem Jemkę co robimy z tym fantem, bo szkoda mojego i jego czasu. On spojrzał na mnie poważnie i powiedział: Let’s have a meeting (Zróbmy spotkanie).

No tak zapomniałem, jak oni lubią spotkania.

Angielski, na który przestali przychodzić, był codziennie o 15:00. Spotkanie zrobiliśmy też o 15:00. Zjawili się tłumnie, bo w końcu to jest to, co tygrysy lubią najbardziej.

No i ustaliliśmy, że najlepsza pora na angielski, to godzina 15:00. Hm…

Partyzanci, góry i beztroskie życie

Utęskniona Rugova

Nazywają je Przeklęte Góry. Nikt nigdy nie podbił tego rejonu.

Ze względu na charakter działań zbrojnych, nie ma tu obawy o pola minowe.

Autor

Rugova. Te góry te robią wrażenie rozmachem z jakim wyrosły z Ziemii. Są bardzo rozległe i sprawiają wrażenie jakby były w nieco innej skali niż pozostałe. Jakbym był nieco mniejszy, niż zwykle. Pocięte są rzadką siatką dróg idealnych dla miłośników offroadu. Do tego na różnych wysokościach, w zaskakujących miejscach znaleźć można małe wioski połączone z cywilizacją niedoskonałymi drogami leśnymi. W wielu miejscach powoli zaczynają budować się małe pensjonaty, lub restauracje, ale cały ten przemysł turystyczny jest jeszcze w fazie raczkowania i generalnie region nie jest rozpuszczony.

Najlepsze wrażenie robi dzika przyroda i łańcuchy górskie ciągnące się od Albanii po Macedonię. Nie ma oczywiście żadnych przykazań i zakazów, więc panuje absolutna swoboda w kwestii biwakowania, czy ognisk. Pomyśleć, że kiedyś płaciłem za podróżowanie do Azji, żeby coś takiego zobaczyć.

Lasy obfitują w zwierzynę. Łatwo zobaczyć orła, lisa, czy tropy niedźwiedzia, jeśli wie się, gdzie szukać. Słyszałem nawet o wilkach. Wielu lokali udając się w góry zabiera ze sobą broń dla bezpieczeństwa, ale to chyba kwestia kultury, czy raczej nawyku.

Zamieszkałem w murowanym domku z Fatosem, Janą, Barimem i Petritem. Razem też pracowaliśmy nad projektem, a nieraz pomagali nam inni ludzie z Peji.

Projekt zakładał zbudowanie ścieżki ułatwiającej ludziom odstęp do dwóch wodospadów. Niefortunnie w wąskim wąwozie pełnym głazów nie było to łatwo, zwłaszcza, że ścieżka przekraczała kilka razy potok. Pierwszy etap zakładał zbudowanie pięciu mostków i kilku ścian z kamieni i kiedy się zjawiłem pozostały już tylko trzy mosty i trochę kamieni do wzmocnienia podpór. Dotacja na ten projekt popłynęła częściowo od jakiegoś pana Watsona z Nowego Jorku. Jana, Czeszka z Colgate University NY przyjechała w jego imieniu do Rugovy z małym budżetem zdziałać coś dla dzikiej Kosowskiej przyrody, a organizacją goszczącą w tym przypadku stała się ERA (Enviromental Responsible Action) założona przez mojego znajomego Fatosa.

Praca szła całkiem gładko, nawet pomimo faktu, że cięliśmy deski piłami motorowymi, a w okolicy mostków zabrakło kamieni na budulec. Był za to agregat, więc wszelkie narzędzia i betoniarka były do usług. Tak samo jak Fatos z jego suzuki samurajem.

Ten samochód ii jego właściciela znają wszyscy w rozległej okolicy. Paląc spokojnie papierosa za papierosem tnie stoki górskich bezdroży wyprzedzając na zakrętach kogo popadnie ślizgając się na piachu. Ten człowiek zna góry jak własną kieszeń. W końcu podczas wojny spędził dwa lata ukrywając się przed Serbami. Pracował dla CNN, a następnie dzięki wsparciu amerykanów stał się strzelcem wyborowym. Kiedy odkryliśmy ten wspólny temat, nasze więzy nieco się zacieśniły. Często rozmawialiśmy o broni. Posługiwał się wielkokalibrowym karabinem wyborowym PGM Hecate 12,7 mm, który jest w stanie ściągać cele oddalone nawet na 4 kilometry, lub też ukrywające się za lekkimi pancerzami, czy murkami. W polsce tylko Grom ma takie cudo. Dodatkowo jego luneta była z górnej półki. Podobnie pracował jego brat, lecz jemu nie udało się przeżyć wojny.

Fatos zna się na górskich warunkach i trudnym tam życiu. Podczas mojego pobytu trwała akcja poszukiwawcza zaginionego dzicka. Ponieważ nie ma tam GOPRu, wykorzystywano KFOR, policję i prywatne osoby. Po niebie krążył UH- 60 Backhawk, a po lasach rozlegały się nawoływania. Fatos powiedział, że robią to źle, że on udałby się na ich miejscu sam, wieczorem, kiedy las robi się cichy. Wtedy słyszy się trzask łamanej gałązki, a może i płacz, lub ruch dziecka.

Znaleźli dzieciaka po dwóch nocach. Miał 12 lat i jak twierdził nie bał się, nie tęsknił za rodzicami. Przez dwa dni szedł prosto przed siebie.

Fatos jak by nie było jest ciekawą osobą. Sypia kilka godzin na dobę, pije kilka makiato (kaw) dziennie i pali fajkę za fajką. Raz był zatrzymany przez KFOR za posiadanie RPG, które wiózł, żeby wysadzić w powietrze ciężarówkę z ukradzionym z lasów drzewem…

Wieczorami nie kończyły się rozmowy o górach i zorientowałem się, że Rugova to prawdziwa dżungla. Raz Fatos został otoczony w jednej z chat przez watahę wilków. Ponieważ ani on, ani jego towarzysze nie mieli broni, odpalili piłę motorową, by spłoszyć zwierzęta. Przez cały czas, kiedy schodzili w dół hałasowali nią, żeby poczuć się choć odrobinę bezpiecznie.

Raz też Bari zabrał mnie na mały spacer powyżej miejsca, gdzie tworzymy ścieżkę. Mówili mi, że do potoku często przychodzą niedźwiedzie, ale przekonałem się, że nie kłamią dopiero, gdy zobaczyłem niedaleko gawrę i tropy.

Z Barim to było tak, że na dzień dobry powiedzieli mi, że on tylko tak strasznie wygląda, ale jest to człowiek dusza. Facet jest niższy ode mnie, ale szeroki jak mały samochodzik. Prawie nie ma szyi za to wielkie plecy i czarny zarost na szerokiej szczęce. I nigdy nie widziałem kogoś tak silnego. Dźwigał głazy, które ja z trudem mogłem toczyć. Był za to nieco nerwowy i nie lubił Jany. To za to, że jak potrzebował jakiś głaz, to wyrywał go z ziemi, niszcząc przyrodę, jak ona uważała. Raz nosiliśmy kamole i mała gałązka smagała go po twarzy. Złapał więc siekierę i zamachnął się na drzewo, na co Jana błyskawicznie zareagowała. Wkurzył się i powiedział, żeby sama sobie pracowała.

Bari podczas wojny robił w grupach dywersyjnych Armii Wyzwolenia Kosowa, więc na początku obawiałem się mówić przy nim po serbsku. Szybko okazało się, że bardzo mnie lubi i często potem gadaliśmy o różnych rzeczach. Powiedział mi, że używał polskiego kalasznikowa i był najlepszy.

Był dla mnie bardzo dobry i wszyscy się dziwili, że kogoś tak lubi. Robił mi kawę i przynosił picie. Raz nawet kiedy uznał, że jestem zmęczony pościelił mi łóżko. Kiedy je rozkładał, niemał uniósł cały tapczan w powietrze. Niefortunnie postawił jego jedną nogę na moim szamponie miażdżąc go.

Lubiłem spać w tamtej chacie, kiedy dogasał ogień w piecyku i wiedząc, że w pokoju obok śpią byli partyzanci, a w moim łóżku leży magazynek do kałacha, jak raz zauważyłem.

Kiedy wyjeżdżałem, zrobiło mi się głupio widząc, że Bari na poważnie jest smutny. Później Fatos opowiedział mi w restauracji, że on nie ma dzieci, a całe życie ciężko pracował i nic się nie dorobił. Marzy o własnych krowach, bo na tym się zna, ale nie ma pieniędzy. Ktoś oferował mu ziemię w górach, a Fatos pomoc przy budowie rancha.

Dwa dni po tym, w Prishtinie, poszedłem do organizacji zajmującej się mikrofinansowaniem małych inicjatyw i ryzykownymi pożyczkami. Wiedziałem, że szefowej nie ma, więc wypaliłem do sekretarki: dzień dobry, jest Brenda? Zostałem miło przyjęty (w końcu znałem się z szefową). Okazało się, że World Wision nie działa w rejonie Peji. Dostałem za to nazwę tamtejszej organizacji. W necie znalazłem telefon do biura, a w biurze dali mi komórkę do szefa. Kiedy zadzwoniłem, on ucieszył się, że pracuję dla BSF. Okazuje się, że moja organizacja ma bardzo dobrą reputację. Po krótkiej gadce szef obiecał spotkanie z Barim i przedyskutowanie warunków pożyczki na jakieś 2500 euro- na trzy krowy.

Podobno Bari był bardzo zaskoczony i szczęśliwy. Zobaczymy, jak wszystko się rozwinie.

Z pewnością przyjaźń między Barim a Janą nie kwitła tak jak między nim a mną. Ja za to spędziłem z dziewczyną dużo czasu i nie mam powodów do narzekania. Ta Czeszka ma eksplorerskie zapędy wobec gór, co bardzo mi odpowiadało. W niedzielę spotkaliśmy się z ludźmi z klubu Merimangje (Spiders), którzy są jedynym klubem wspinaczy w Kosowie. Większość sprzętu i wiedzy przekazał im pewien Włoch. On zapoczątkował też kilka dróg w skałach, gdzie przyznam z przyjemnością się wspinałem. Za pierwszym razem poniosłem klęskę, ale za drugim, już rozgrzany szybko i stylowo wgramoliłem się do samego końca. Oj brakuje nieco pary w łapach. Zapoczątkowałem jednak kilka ciekawych znajomości. Innego dnia udaliśmy się z Janą na wycieczkę do dwóch jezior. Większość drogi machnęliśmy w samuraju z Fatosem. On potem wrócił do swoich obowiązków, a my udaliśmy się na spacer. Góry, jak się okazało są absolutnie dzikie. Niestety gdzieniegdzie spalone przez pożary spowodowane suszą, lub też celowo przez drwali prowadzących rabunkową wycinkę.

W pierwszym jeziorze pełnym traszek wykąpaliśmy się i była to krótka kąpiel, bo nie było za chłodno. W drugim nie było wody z powodu suszy. Spotkaliśmy też pasterza gadającego do kóz i owiec. Nie miał ochoty zamienić z nami ani słowa.

W naszej ekipie pracował też na stałe Petrit. Co urzekające u tego człowieka potrafił mieszać wszystkie języki, które nieco znał, żeby z nami rozmawiać. W jednym zdaniu łączył więc albański, serbski, niemiecki i angielski. Do tego nazywał mnie Steve, lub Stefan. Dlatego prosząc mnie o podanie młotka mówił: Hej Stefan, give me sakice, bitte. Hvala.

Podczas tamtego tygodnia przewinęli się jeszcze inni lokale i wszyscy bardzo mnie szanowali, co było czasem krępujące. Kiedy rano przychodziłem do ich chaty, a oni siedzieli i gaworzyli, wstawali natychmiast, by podać mi rękę i częstowali mnie papierosami. Raz też zjawiła się para z Prishtiny, z którymi miałem nieco zabawy wieczorami. Planujemy nawet wspólny wypad w góry.

Był nawet taki moment, że wpadł jeden gość robić film dokumentalny. Nagle pyta się mnie, czy mówię po polsku, więc zrobiłem wielkie oczy. Okazało się, że Dennis jest polakiem mieszkającym w Peji na stałe. Szybko odwiedził nas pewnego wieczoru razem ze swoją dziewczyną, aktorką i zostali na noc. Powiedział, że musimy się razem napić, jak jesteśmy ziomale. Co śmieszne, zrobiłem im kawę i byli ubawieni, że polak komuś lokalnemu turecką kawę przyprawił.

Niestety po tygodniu musiałem wracać do Plementiny, choć mój pobyt okropnie mi się podobał. Ciepłe powitanie tubylców i piękne, dzikie góry. Nawet nie miałem problemów z żołądkiem.

Dostałem zaproszenie na polowanie i Bari obiecał mi, że w zimie wybierzemy się w góry z samymi tylko nożami i będziemy robić pułapki na zwierzęta i je potem wcinać.

Obóz skautów, Gazivoda i braki keczupu

Zawody w łucznictwie. Dziękujemy sponsorom za nowoczesny sprzęt

Drga ze Zvecanu

Opuszczona tama

Kuchnia

Obóz


Po kilku albo kilkunastu spotkaniach ze skautami, „liderami” przeprowadzonymi razem, osobno, formalnie i znienacka, po kilkunastu wizytach w domach i dyskusjach z rodzicami, moimi przełożonymi, współpracownikami, czy ludźmi nijak z nami nie związanymi udało się wszystko z grubsza zorganizować. Klamka zapadła: jedziemy w czwartek.

Środa upłynęła pod znakiem zakupów, pracy biurowej, biegania i jeżdżenia po Prishtinie. Zwariowany dzień w którym nie miałem czasu nawet zjeść normalnie lunchu. Już po zmroku dojechaliśmy do Plemetiny i odwiedziliśmy domy skautów z 1- szej grupy upewnić się, czy będą rano gotowi. Dla większości z nich ten obóz to wyprawa życia, więc pewnie nie pośpią tej nocy.

W domu BSF czekał na nas właściciel tej posesji. Wpadł z Serbii z wizytą zobaczyć jak zajmujemy się jego własnością. Szczęśliwie Driton zajął się wcześniej generalnymi porządkami, więc Serb- stary przemytnik mieszkający teraz w Niemczech- nie miał nam nic do zarzucenia. Rozmawiałem z nim po niemiecku jakąś godzinę, po czym przeprosiłem i udałem się pakować Hyundaia sprzętem, jedzeniem, namiotami i innymi bambetlami. Około drugiej zaparkowałem auto pod moim domem i udałem się dokończyć planowanie w laptopie. Zasnąłem około trzeciej, może czwartej.

Czwartek. Pobudka o piątej, zebranie ekipy i w drogę. To dobra godzina na podróż, bo drogi są puste i nie ma upału, co jest ważne dla mojego Hyundaia, który gubi jakoś wodę z chłodnicy i ma tendencje do przegrzewania się. Po godzinie dotarłem do Mitrovicy. Śrubokręt w dłoń i ściąganie tablic rejestracyjnych. Kosovskie numery nie są mile widziane w serbskim okręgu. W Zubin Potoku zamówiliśmy 21 porcji burka na godzinę 13.00. Gdy dojechaliśmy do jeziora skautom opadły szczęki. Sztuczny zalew ciągnący pomiędzy górami przez jakieś trzydzieści kilometrów robi wrażenie. Po czterdziestu minutach jazdy bezdrożami dotarliśmy na miejsce.

Właściciel dzikiego campingu zupełnie nas zapomniał z ostatniej rozmowy i zapytał wprost czy mamy pieniądze. Niech mu będzie. Tylko Di musiała udawać Irlandkę, bo ten stary nacjonalista nienawidzi Amerykanów. Za to polaków uwielbia. W ogóle w Kosowie nie muszę udawać nikogo. Wszyscy szanują Polaków.

Natychmiast udałem się w drogę powrotną po wertepach i dalej nową drogą wiodącą przez szczyt łańcucha górskiego do miejscowości Zvecan, skąd zabrałem następną grupę skautów. Dojechali tam koleją z Plementiny. Powrót przez góry był ciężki dla auta, gdyż zaczął się już upał. Szczęśliwie lub nie- zrobiliśmy przystanek dla tych z chorobą lokomocyjną, więc i auto się ostudziło. Ten odcinek drogi wykańcza wszystkich. Trzy kilimetry pod stromą górę na drugim biegu i trzy z górki na luzie. 52 zakręty powyżej 90 stopni i agrafki. Zabawna droga. Na dodatek ktoś gubił olej po drodze i auto czasem delikatnie mówiąc ślizgało się w stronę barierek. A może ten olej to nie przypadek?

Druga grupa wariowała w aucie. Nie zabrakło śpiewów, bębenka i prób wyłażenia przez okno. W obozie wolność i natura spotęgowały ich dzikość. Na szczęście chwilowo to nie był mój problem, bo udałem się w drogę powrotną po trzecią grupę.

Dziewczyny z trzeciej grupy i burek na obiad odebrałem w Zubin Potoku. Dojechały tam busem ze Zvecanu. To był jedyny sposób by przerzucić tak liczną grupę w dzikie miejsce i nie najeździć się za wiele. Punktualnie o 15:30 dowiozłem ich do obozu. Zgodnie z planem. Spojrzałem na licznik auta: 320 kilometrów.

Pierwszy dzień wypełniony był organizowaniem wszystkiego w obozie. Moi skauci nie polubili tego zupełnie. Wcześniejsze doświadczenia z krótkich wycieczek były inne. Organizowanie jednego obozu zajęło tyle energii wolontariuszom, że zabrakło jej na wymyślenie aktywności. Wszyscy zanudzili się na śmierć. Na drugiej wycieczce całe jedzenie zniknęło tajemniczo, a organizatorka skończyła głodna płacząc w swoim namiocie.

Wieczorem pojechałem jeszcze raz do Zubin Potok po Fatona, czwartego lidera. Gdybym wiedział jakim będzie problemem, zostawiłbym bym go tam na pastwę losu.

Po powrocie do obozu okazało się, że młodzież się za bardzo nie słucha. Co więcej po ciszy nocnej wciąż biegali i gadali i nie dało się nad nimi zapanować. Powiedzieli, że w domu nie chodzą spać o dziesiątej. W pewnym momencie, wpadłem do jednego namiotu i obiecałem jednemu, że albo się ulula, albo zabieram go natychmiast do domu.

Przynajmniej mnie traktują jak najbardziej poważnie.

W nocy mieliśmy wartę przy ognisku. Co godzinę inny skaut, co dwie godziny inny lider. Nad ranem zarządziłem pobudkę o szóstej i przeprowadziłem gimnastykę. Gdy zapytali mnie kiedy będzie śniadanie, powiedziałem, że jest za wcześnie. Dopiero wtedy zorientowali się, która jest godzina, bo nie mają zegarków. I nie byli zadowoleni.

Chciałem zobaczyć, czy tego dnia padną zmęczeni. Obiecałem przesunięcie ciszy nocnej o 30 minut, jak będą współpracować i też tym razem potraktowali mnie serio. Cały dzień pracowali, szykowali posiłki, sprzątali, nosili drewno i wodę, a pomiędzy obowiązkami grali w lasery i 12 patyków, uczyli się pierwszej pomocy i budowania noszy, samoobrony i pływania. Bawili się dobrze i chyba zauważyli, że gdy dają coś od siebie i słuchają- nie pozwalam im się nudzić nawet na moment.

Wieczorem pozwoliłem im zostać przy ognisku do wpół do jedenastej, ale piętnaście po dziesiątej w obozie było już cicho. Upał i zajęcia zrobiły swoje.

Niemiłymi akcentami było zachowanie mojego współpracownika Fatona. Ten człowiek by postawić się w dobrym świetle potrafi obiecać skautom pływanie, wiedząc, że mają zajęcia. Potem zmuszony jestem ich rozczarować. Powiedział też, że mój tatuaż znaczy „sranie”, co obraża mnie i moją religię. Ponadto jeden skaut bez pozwolenia poszedł pływać, co zgodnie z ustaleniami naszego obozu było poważnym wykroczeniem. Aby go ukarać zrobiłem wrażenie, że pozostali liderzy przekonali mnie, żeby nie zabierać go do domu natychmiast. Kazałem mu się spakować i być o szóstej rano gotowym do powrotu do Plemetinny. Chłopak prawie się popłakał i zrobiło mi się go żal, więc powiedziałem Di, żeby w tajemnicy powiedziała mu, że zabiorę go ze sobą kiedy pojadę rano na zakupy, ale przywiozę go z powrotem. Najważniejsze, żeby to była przestroga dla pozostałych.

Wieczorem interesował się nami Huey KFORu. Śmigłowiec latał trzy razy nad naszym obozem, przy czym raz na noktowizji- zupełnie po ciemku i bez świateł. Nie dziwiło mnie to- w końcu mój obóz nie mógł wyglądać inaczej, jak tylko paramilitarnie: namioty w dwóch równych rzędach, porządek, zapas drzewa ułożony na kupce…

Po krótkiej nocy i dwugodzinnej warcie pojechałem rano do Zubin Potoku z Abdilem. Kupiłem chleb, burek u moich znajomych, którzy tylko zacierali ręce na interesy ze mną i wróciłem do obozu. Niefortunnie Faton rozpowiedział, że nie odstawię Abdila, więc skauci uznali, że za pływanie bez pozwolenia zamiast kary, można dostać przejażdżkę autem po bezdrożach i burka w cywilizacji.

Kolejny dzień upłynął bez problemów. Skauci wykonywali wszystkie polecenia organizując obozowe życie i bawiąc się w budowniczych tipi, drewnianego łóżka, łuków i strzał, poszukiwaczy skarbów i nawigatorów. Po południu mieliśmy zawody w łucznictwie i imprezę przy ognisku. Szczęśliwie na tym etapie wszyscy byli dostatecznie zmęczeni i karni, by wszystko przebiegło bez problemów.

Wieczorem mieliśmy małą ewaluację pobytu w Gaziwodzie i imprezę pożegnalną przy ognisku. Pochwaliłem wszystkich za dobre sprawowanie pod koniec obozu i karność. Byłem zadowolony za dobre pełnienie wart, przygotowywanie obozowego życia w grupach i dobrą zabawę podczas zajęć. Pogoniłem siebie za niedobre jedzenie, choć nie do końca była to moja wina. Otóż opracowując plan i menu na cztery dni i dla 23 osób konsultowałem się niefortunnie z… Fatonem. Nie znam do końca tutejszych obyczajów. Generalnie, jak się przekonałem ludzie wybierają duużo ziemniaków ze szklanką keczupu prędzej niż coś bardziej pożywnego ale mniejszego objętościowo. Dlatego nie spodobał się kuskus z tuńczykiem, a keczup zjadła prosto z butelki któraś z grup przygotowująca obiad, więc zabrakło go później. Faton nie poinformował mnie, że ci ludzie jedzą po pół butelki keczupu na raz, więc musiałem wziąć to na siebie. Podobnie cukier. Ktoś wrąbał cały zapas podczas warty. Obiecałem im, że jeśli kiedykolwiek będą mnie gościć w swoich domach- mogą zawsze dawać mi kawę i herbatę bez cukru.

Ostatniego dnia znów rozpocząłem podróżowanie moim Hyundaiem. Po bezdrożach, przez tamę, przez wioski, przez góry z zakrętami i do Zvecanu. Oni w pociąg, a ja z powrotem po drugą grupę: ze Zvecanu, przez góry zakrętami, przez wioski, tamę i po bezdrożach. Pod koniec byłem już przekonany, że znam wszystkie miejsca, gdzie czai się policja. Ale byłem w błędzie.

Ponieważ ten region jest kompletnie serbskim okręgiem, nie uznającym autonimii Kosova, panuje tu absolutna dzicz prawna i kwitnie przemyt. Jezioro Gazivoda ciągnie się do Serbii, więc jest to idealny szlak dla szmuglerów narkotyków i broni z Kosova. Dlatego też na mojej drodze widziałem tyle policji. Zwykła, UNmikowska, Custom, SPU i inne. W pewnym momencie wyskoczyli mi zza krzaków, a przyznam, że grafik miałem napięty, więc nie oszczędzałem auta. No i o mało nie skosiłem gliniarza hamując przed nim. Dzień dobry, policja drogowa, dokumenty proszę. Wtedy sobie przypomniałem, że leżą w namiocie. Dałem więc to, co miałem, czyli polskie prawo jazdy. Gliniarz poszedł do radiowozu obgadać wizytówki, które nie przypadkiem zobaczył w moim portfelu: UNMIK, KFOR. Wrócił po chwili i mówi proszę za mną. Poszedłem. Pokazał radar z cyfrą 81 na wyświetlaczu. Tu jest ograniczenie do 60, powiedział, to będzie 30 euro. No to się wykrzywiłem i powiedziałem, że myślałem że tu jest 80, bo to nie teren zabudowany. Jak się zdziwiłem, gdy oddał mi dokumenty mówiąc: czy mógłby pan proszę jeździć trochę wolniej? Oczywiście, odpowiedziałem, przepraszam dodałem i odjechałem.

Tylko podczas tego krótkiego obozu zrobiłem ponad 700 km bez żadnych problemów. Jakiś czas później Pablo przyjechał po mnie do Plementiny. Pierwszy albo drugi raz jako kierowca. Droga do Prishtiny jest prosta, a tu na jednym odcinku wyskoczyli gliniarze i powiedzieli, że jest zakaz ruchu na odcinku 100 metrów. Dostał 35 euro kary i zabrali mu dokumenty.

Tyle.

W Plementinie skauci nie przestawali opowiadać o obozie. Kilu lokalnych twardzieli od siedmiu boleści wystraszyło się o swoją pozycję, więc próbowali mnie straszyć, ktoś mówił, że mnie pobije, ktoś wytłumaczył mi w mało subtelny sposób, że jestem pedałem, impotentem i tak dalej. Wszystko wziąłem z uśmiechem na klatę, bez najmniejszego kroku w tył, gdy ktoś na mnie napierał. W końcu dali spokój, a ja załatwiając jakąś biurową robotę w Prishtinie dowiedziałem się, że mogę się przydać przy jakimś projekcie w górach. Dwa dni później jechałem już terenowym samurajem po bezdrożach Rugovy do małej chaty z widokiem na malownicze pasma dzikich gór zostawiając całą Plementinę daleko za sobą.

Minęło już z pół roku...

Prishtina. Tu odpoczywam od Plemetiny

Medo, Said, Refka i rodzina. Tak wygląda nasza kolacja

Autor
No co?




Znów w Plemetinie. Po dłuższej nieobecności rzeczywistość tej wioski może delikatnie mówiąc przerastać. Znów braki w dostawie prądu, brak wody, a kurz i pył zamiatane wiatrem tańczą piruety ponad piaszczystymi drogami.

Wiedziony pragnieniem odrobiny wysiłku fizycznego idę pobiegać. Upał niszczy mnie zanim dochodzę na kraj wioski, ale nie poddaję się. Jak zawsze przechodzę po zgliszczach mostu wysadzonego podczas wojny przez Serbów i zaczynam biec w stronę albańskiej wioski i wzgórz pokrytych wysuszoną trawą i krzakami. Serb łowiący coś w rzece tak brudnej, że nieliczne ryby nie mogą dostrzec przynęty obserwuje mnie bacznie. Tak samo jak albańskie dziecko pasące krowy po drugiej strony. To jest granica serbskiej enklawy i ktoś powiedział mi w żarcie, że pewnego dnia zastrzelą mnie, jeśli będę się ją przekraczał. Kiedyś to była linia na której ścierały się wojska serbskie i Armia Wyzwolenia Kosowa.

Mijam albańska wioskę i piaszczystą drogą biegnę wciąż pod górkę. Mijam zwaloną wieżę meczetu i truchtam dalej pośród niekończących się czarnych pól, zgliszczy niedawnego pożaru. Upał wysuszył uprawy i pola, przez co stały się podatne na ogień. Dlatego teraz rozciąga się tu pole czarnych kikutów drzew i krzewów. Powywracane słupy linii elektrycznej leżą zwęglone, a kable plątają się w poprzek drogi. Smród spalenizny z pewnością nie sprzyja budowaniu kondycji. Tak samo jak dym z elektrowni Kosova A i Kosova B.

Zatrzymuję się na pagórku obejrzeć panoramę kosowskiej prowincji. Przy idealnej i bezchmurnej pogodzie jestem w stanie spojrzeć prosto w słońce, gdyż smog pozbawia promienie słońca mocy. Elektrownie dzień i noc produkują tumany czarnego dymu. Nie stosuje się filtrów, gdyż powoduje to spadek wydajności. Nie żeby było tego prądu za wiele i tak. Podobno większość energii sprzedawana jest na lewo do Albanii. Zbulwersowani ludzie nie płacą. Dostają więc jeszcze mniej energii… i tak ciągnie się to bez końca. A to już osiem lat po wojnie. Może teraz coś się zmieni, kiedy chcąc zarejestrować auto, trzeba będzie się wykazać zapłaconym prądem.

Patrząc na ten wyeksploatowany krajobraz tęsknię mocno za czystymi wodami Gazivodowskiego Jeziora i dziką przyrodą gór Rugova. A dopiero co z stamtąd wróciłem. Było to tak…

C.D.N.



Jak to działa w Plemetinie cz.2

Plemetina

Prishtina

Organizacja

Driton

Moi główni współpracownicy to Danica (Di) i Driton. Danica- moja rówieśniczka- to córka zatwardziałych hippisów z San Francisco. Nazwisko ma tybetańskie: Kumara. Taka hippisowska moda. Nie chodziła do szkół, bo mama była przeciwniczką formalnej edukacji. W toku studiów zrobiła sobie przerwę na małą podróż po Europie. Tak się spodobało, że wróciła na Bałkany pracować jako wolontariuszka. Kiedy skończyła kontrakt, znalazła sponsorów w USA i wróciła tu kontynuować projekt częściowo jako wolny strzelec, częściowo (oficjalnie) dla Balkan Sunflowers. Program douczania funkcjonuje dzięki niej.

Dzieci nie znają języka, w jakim prowadzone jest tu nauczanie (serbski), nie odrabiają zadań i nie kończą nawet podstawówki. Zachęca się je do odwiedzania naszej placówki, gdzie usiłujemy wyrównywać szanse edukacyjne. Pracuje tu 6 lokali plus Driton jako koordynator. Dzieci są karmione, bawione, rozpieszczane i uczone języka.

Przynajmniej w teorii.

Driton z kolei to Rom, który głęboko wpisany jest w współpracę z ludźmi z międzynarodowych organizacji. Zna angielski, nie boi się jechać poza serbską enklawę, potrafi się zachować i ma chęci by pracować.

Tylko chęci.

Podobnie do reszty ludzi tu, jest kompletnie dziecinny i nieodpowiedzialny. Nie ważne jednak jak spartoli robotę, będzie zawsze szczery i i tak pozostanie najlepszym człowiekiem w wiosce do współpracy. Poza tym, co ciekawe- nie pije coca- coli.

Ostatnio zajął się razem ze mną kilkoma pracami przy domu. Dzieciaki stale wrzucały coś do studni, więc zrobiłem zamknięcie. Kupiliśmy kłódkę i gotowe. On z kolei wyprał dywany, bo były strasznie brudne, a przecież słońce ostatnio dopisuje. Szkoda, że pomimo dobrych chęci ma też talent do kompletnego partolenia wszystkiego…

Mój miniony tydzień obfitował w spotkania. Grupowe, pojedyncze, formalne i nieformalne. Usiłowałem stworzyć na nich coś w rodzaju czteroosobowej kadry działającej jednomyślnie. Na jednym z nich Faton dowiedział się ode mnie, że musi pracować w grupie, na jeszcze innym usiłował pracować tylko ze mną kopiąc dołki pod pozostałą dwójką, na innym z kolei ja dowiedziałem, że Di usiłowała pracować beze mnie.

Życie toczy się dalej. Ja usiłuję coś stworzyć, ktoś inny zniszczyć, choć percepcja tego bywa dokładnie odwrotna.

Ktoś złamał słupek, na którym rozwieszam siatkę, by oni mogli grać i kłócić się o to czy był aut, czy też nie. Jeden z Romów przyszedł do mnie i zapytał czy gramy dziś wieczorem, na co odpowiedziałem, że nie. Zapytał dlaczego, więc powiedziałem, że ktoś złamał słupek. On odparł, że naprawi go dla mnie. Zapytałem za ile. Za 10 euro. Zapytałem więc z uśmiechem, czy dobrze go rozumiem, czy mam mu zapłacić 10 euro za to, żeby grał w siatkę. Odszedł przeklinając pod nosem.

Ze skautami mam wkrótce kolejne spotkanie. Jak dotąd nikt nie zrobił jednak za wiele poza kłótniami. Raz niemiecki policjant z UNMIK Police powiedział mi, że ma taki ranking. Ile spotkań potrzeba, żeby przeprowadzić operację. Więc z Polakami i Niemcami jedno, albo dwa spotkania- jedna operacja. Z Francuzami pięć spotkań- jedna operacja. Z Włochami osiem spotkań- jedna operacja. Z lokalami- piętnaście spotkań- zero operacji.

Powoli zaczynam to rozumieć

Danica chyba też, ale trochę już za późno. Jej program ma finansowanie (szwedzki rząd i amerykańskie organizacje) na jeszcze kilka miesięcy. Sami Szwedzi wykładają rocznie 20 tysięcy euro na ten dom BSF w Plementinie, więc ona czuje się nieco odpowiedzialna. Tyle, że nie może tu być cały czas.

Nie był jej trzy dni i widziałem, co dzieje się bez niej. Większość dzieci nie przychodzi, bo panuje tu prawo dżungli. Mieliśmy małe zamieszki i bitwę na kamienie i deski. Wszystko przez to, że lokale zamiast z dziećmi siedzą w kanciapie i grają na gitarze snując swoje pieśni. W końcu zarabiają 25 euro miesięcznie. W trzy dni obracają dom w chaos. Ubikacja staje się sraczem. Kuchnia staje się sraczem. Cały program douczania staje się sraczem.

Kiedy zrobiłem sobie przerwę od kompletowania namiotów, zastałem Di na schodach.

Płakała.

Zapytałem ją dlaczego wróciła do Kosova po pierwszym kontrakcie i dlaczego robi tyle dla TYCH ludzi. Odpowiedziała, że zostanie dopóki będą pieniądze.

Ale ja wiem, że pieniądze będą dopóki ona będzie sporządzać za swoich podwładnych raporty. Dopóki ona będzie sprzątać za nich łazienkę w której lata więcej much niż w całych Bieszczadach. Dopóki będzie czyścić kuchnię, która śmierdzi jak ogromna klatka chomika.

Może kiedyś to zrozumiem. Na razie wiem tylko, co robią tu poszukiwacze wrażeń, ludzie usiłujący zrozumieć świat i poznać siebie z perspektywy funkcjonowania w paskudnych warunkach. Co robią tu poszukiwacze komedii.

Ja chyba zaliczam się do tych ostatnich. Tak stwierdzam po minionym tygodniu, kiedy prawie umarłem ze śmiechu.

Oczywiście związane było to z Dritonem. Bez urazy- lubię go. Zresztą jak na to miejsce jest całkiem odpowiedzialny. No i wyprał te dywany kiedy ja robiłem zamknięcie na kłódkę. Tylko że on dostał dwa klucze: jeden do studni i jeden do garażu.

No i jeden zgubił, a drugi razem z kłódką wrzucił do studni. Na dodatek kiedy płukał dywan zabrakło prądu. Potem wrzucił węża do piwnicy, a kiedy wrócił prąd- pompa przepompowała tam większość wody ze studni.

Poszedłem go odwiedzić, ale nie dało się z nim rozmawiać, bo wcześniej zapragnął napić się coca- coli, chocaż jej nie pija. No i przez pomyłkę napił się kilka łyków benzyny, którą ktoś trzymał w butelce po coli.

Krajom trzeciego świata powinniśmy byli dać wędkę i nauczyć ich- jak się nią posługiwać, żeby sami łapali sobie te ryby. Tak to postrzegałem do niedawna.

Powoli zaczynam rozumieć, że jeśli dać im wędkę, to oni ją zepsują. Bo tak czy siak zawsze pozostaną krajami trzeciego świata.