Obóz skautów, Gazivoda i braki keczupu

Zawody w łucznictwie. Dziękujemy sponsorom za nowoczesny sprzęt

Drga ze Zvecanu

Opuszczona tama

Kuchnia

Obóz


Po kilku albo kilkunastu spotkaniach ze skautami, „liderami” przeprowadzonymi razem, osobno, formalnie i znienacka, po kilkunastu wizytach w domach i dyskusjach z rodzicami, moimi przełożonymi, współpracownikami, czy ludźmi nijak z nami nie związanymi udało się wszystko z grubsza zorganizować. Klamka zapadła: jedziemy w czwartek.

Środa upłynęła pod znakiem zakupów, pracy biurowej, biegania i jeżdżenia po Prishtinie. Zwariowany dzień w którym nie miałem czasu nawet zjeść normalnie lunchu. Już po zmroku dojechaliśmy do Plemetiny i odwiedziliśmy domy skautów z 1- szej grupy upewnić się, czy będą rano gotowi. Dla większości z nich ten obóz to wyprawa życia, więc pewnie nie pośpią tej nocy.

W domu BSF czekał na nas właściciel tej posesji. Wpadł z Serbii z wizytą zobaczyć jak zajmujemy się jego własnością. Szczęśliwie Driton zajął się wcześniej generalnymi porządkami, więc Serb- stary przemytnik mieszkający teraz w Niemczech- nie miał nam nic do zarzucenia. Rozmawiałem z nim po niemiecku jakąś godzinę, po czym przeprosiłem i udałem się pakować Hyundaia sprzętem, jedzeniem, namiotami i innymi bambetlami. Około drugiej zaparkowałem auto pod moim domem i udałem się dokończyć planowanie w laptopie. Zasnąłem około trzeciej, może czwartej.

Czwartek. Pobudka o piątej, zebranie ekipy i w drogę. To dobra godzina na podróż, bo drogi są puste i nie ma upału, co jest ważne dla mojego Hyundaia, który gubi jakoś wodę z chłodnicy i ma tendencje do przegrzewania się. Po godzinie dotarłem do Mitrovicy. Śrubokręt w dłoń i ściąganie tablic rejestracyjnych. Kosovskie numery nie są mile widziane w serbskim okręgu. W Zubin Potoku zamówiliśmy 21 porcji burka na godzinę 13.00. Gdy dojechaliśmy do jeziora skautom opadły szczęki. Sztuczny zalew ciągnący pomiędzy górami przez jakieś trzydzieści kilometrów robi wrażenie. Po czterdziestu minutach jazdy bezdrożami dotarliśmy na miejsce.

Właściciel dzikiego campingu zupełnie nas zapomniał z ostatniej rozmowy i zapytał wprost czy mamy pieniądze. Niech mu będzie. Tylko Di musiała udawać Irlandkę, bo ten stary nacjonalista nienawidzi Amerykanów. Za to polaków uwielbia. W ogóle w Kosowie nie muszę udawać nikogo. Wszyscy szanują Polaków.

Natychmiast udałem się w drogę powrotną po wertepach i dalej nową drogą wiodącą przez szczyt łańcucha górskiego do miejscowości Zvecan, skąd zabrałem następną grupę skautów. Dojechali tam koleją z Plementiny. Powrót przez góry był ciężki dla auta, gdyż zaczął się już upał. Szczęśliwie lub nie- zrobiliśmy przystanek dla tych z chorobą lokomocyjną, więc i auto się ostudziło. Ten odcinek drogi wykańcza wszystkich. Trzy kilimetry pod stromą górę na drugim biegu i trzy z górki na luzie. 52 zakręty powyżej 90 stopni i agrafki. Zabawna droga. Na dodatek ktoś gubił olej po drodze i auto czasem delikatnie mówiąc ślizgało się w stronę barierek. A może ten olej to nie przypadek?

Druga grupa wariowała w aucie. Nie zabrakło śpiewów, bębenka i prób wyłażenia przez okno. W obozie wolność i natura spotęgowały ich dzikość. Na szczęście chwilowo to nie był mój problem, bo udałem się w drogę powrotną po trzecią grupę.

Dziewczyny z trzeciej grupy i burek na obiad odebrałem w Zubin Potoku. Dojechały tam busem ze Zvecanu. To był jedyny sposób by przerzucić tak liczną grupę w dzikie miejsce i nie najeździć się za wiele. Punktualnie o 15:30 dowiozłem ich do obozu. Zgodnie z planem. Spojrzałem na licznik auta: 320 kilometrów.

Pierwszy dzień wypełniony był organizowaniem wszystkiego w obozie. Moi skauci nie polubili tego zupełnie. Wcześniejsze doświadczenia z krótkich wycieczek były inne. Organizowanie jednego obozu zajęło tyle energii wolontariuszom, że zabrakło jej na wymyślenie aktywności. Wszyscy zanudzili się na śmierć. Na drugiej wycieczce całe jedzenie zniknęło tajemniczo, a organizatorka skończyła głodna płacząc w swoim namiocie.

Wieczorem pojechałem jeszcze raz do Zubin Potok po Fatona, czwartego lidera. Gdybym wiedział jakim będzie problemem, zostawiłbym bym go tam na pastwę losu.

Po powrocie do obozu okazało się, że młodzież się za bardzo nie słucha. Co więcej po ciszy nocnej wciąż biegali i gadali i nie dało się nad nimi zapanować. Powiedzieli, że w domu nie chodzą spać o dziesiątej. W pewnym momencie, wpadłem do jednego namiotu i obiecałem jednemu, że albo się ulula, albo zabieram go natychmiast do domu.

Przynajmniej mnie traktują jak najbardziej poważnie.

W nocy mieliśmy wartę przy ognisku. Co godzinę inny skaut, co dwie godziny inny lider. Nad ranem zarządziłem pobudkę o szóstej i przeprowadziłem gimnastykę. Gdy zapytali mnie kiedy będzie śniadanie, powiedziałem, że jest za wcześnie. Dopiero wtedy zorientowali się, która jest godzina, bo nie mają zegarków. I nie byli zadowoleni.

Chciałem zobaczyć, czy tego dnia padną zmęczeni. Obiecałem przesunięcie ciszy nocnej o 30 minut, jak będą współpracować i też tym razem potraktowali mnie serio. Cały dzień pracowali, szykowali posiłki, sprzątali, nosili drewno i wodę, a pomiędzy obowiązkami grali w lasery i 12 patyków, uczyli się pierwszej pomocy i budowania noszy, samoobrony i pływania. Bawili się dobrze i chyba zauważyli, że gdy dają coś od siebie i słuchają- nie pozwalam im się nudzić nawet na moment.

Wieczorem pozwoliłem im zostać przy ognisku do wpół do jedenastej, ale piętnaście po dziesiątej w obozie było już cicho. Upał i zajęcia zrobiły swoje.

Niemiłymi akcentami było zachowanie mojego współpracownika Fatona. Ten człowiek by postawić się w dobrym świetle potrafi obiecać skautom pływanie, wiedząc, że mają zajęcia. Potem zmuszony jestem ich rozczarować. Powiedział też, że mój tatuaż znaczy „sranie”, co obraża mnie i moją religię. Ponadto jeden skaut bez pozwolenia poszedł pływać, co zgodnie z ustaleniami naszego obozu było poważnym wykroczeniem. Aby go ukarać zrobiłem wrażenie, że pozostali liderzy przekonali mnie, żeby nie zabierać go do domu natychmiast. Kazałem mu się spakować i być o szóstej rano gotowym do powrotu do Plemetinny. Chłopak prawie się popłakał i zrobiło mi się go żal, więc powiedziałem Di, żeby w tajemnicy powiedziała mu, że zabiorę go ze sobą kiedy pojadę rano na zakupy, ale przywiozę go z powrotem. Najważniejsze, żeby to była przestroga dla pozostałych.

Wieczorem interesował się nami Huey KFORu. Śmigłowiec latał trzy razy nad naszym obozem, przy czym raz na noktowizji- zupełnie po ciemku i bez świateł. Nie dziwiło mnie to- w końcu mój obóz nie mógł wyglądać inaczej, jak tylko paramilitarnie: namioty w dwóch równych rzędach, porządek, zapas drzewa ułożony na kupce…

Po krótkiej nocy i dwugodzinnej warcie pojechałem rano do Zubin Potoku z Abdilem. Kupiłem chleb, burek u moich znajomych, którzy tylko zacierali ręce na interesy ze mną i wróciłem do obozu. Niefortunnie Faton rozpowiedział, że nie odstawię Abdila, więc skauci uznali, że za pływanie bez pozwolenia zamiast kary, można dostać przejażdżkę autem po bezdrożach i burka w cywilizacji.

Kolejny dzień upłynął bez problemów. Skauci wykonywali wszystkie polecenia organizując obozowe życie i bawiąc się w budowniczych tipi, drewnianego łóżka, łuków i strzał, poszukiwaczy skarbów i nawigatorów. Po południu mieliśmy zawody w łucznictwie i imprezę przy ognisku. Szczęśliwie na tym etapie wszyscy byli dostatecznie zmęczeni i karni, by wszystko przebiegło bez problemów.

Wieczorem mieliśmy małą ewaluację pobytu w Gaziwodzie i imprezę pożegnalną przy ognisku. Pochwaliłem wszystkich za dobre sprawowanie pod koniec obozu i karność. Byłem zadowolony za dobre pełnienie wart, przygotowywanie obozowego życia w grupach i dobrą zabawę podczas zajęć. Pogoniłem siebie za niedobre jedzenie, choć nie do końca była to moja wina. Otóż opracowując plan i menu na cztery dni i dla 23 osób konsultowałem się niefortunnie z… Fatonem. Nie znam do końca tutejszych obyczajów. Generalnie, jak się przekonałem ludzie wybierają duużo ziemniaków ze szklanką keczupu prędzej niż coś bardziej pożywnego ale mniejszego objętościowo. Dlatego nie spodobał się kuskus z tuńczykiem, a keczup zjadła prosto z butelki któraś z grup przygotowująca obiad, więc zabrakło go później. Faton nie poinformował mnie, że ci ludzie jedzą po pół butelki keczupu na raz, więc musiałem wziąć to na siebie. Podobnie cukier. Ktoś wrąbał cały zapas podczas warty. Obiecałem im, że jeśli kiedykolwiek będą mnie gościć w swoich domach- mogą zawsze dawać mi kawę i herbatę bez cukru.

Ostatniego dnia znów rozpocząłem podróżowanie moim Hyundaiem. Po bezdrożach, przez tamę, przez wioski, przez góry z zakrętami i do Zvecanu. Oni w pociąg, a ja z powrotem po drugą grupę: ze Zvecanu, przez góry zakrętami, przez wioski, tamę i po bezdrożach. Pod koniec byłem już przekonany, że znam wszystkie miejsca, gdzie czai się policja. Ale byłem w błędzie.

Ponieważ ten region jest kompletnie serbskim okręgiem, nie uznającym autonimii Kosova, panuje tu absolutna dzicz prawna i kwitnie przemyt. Jezioro Gazivoda ciągnie się do Serbii, więc jest to idealny szlak dla szmuglerów narkotyków i broni z Kosova. Dlatego też na mojej drodze widziałem tyle policji. Zwykła, UNmikowska, Custom, SPU i inne. W pewnym momencie wyskoczyli mi zza krzaków, a przyznam, że grafik miałem napięty, więc nie oszczędzałem auta. No i o mało nie skosiłem gliniarza hamując przed nim. Dzień dobry, policja drogowa, dokumenty proszę. Wtedy sobie przypomniałem, że leżą w namiocie. Dałem więc to, co miałem, czyli polskie prawo jazdy. Gliniarz poszedł do radiowozu obgadać wizytówki, które nie przypadkiem zobaczył w moim portfelu: UNMIK, KFOR. Wrócił po chwili i mówi proszę za mną. Poszedłem. Pokazał radar z cyfrą 81 na wyświetlaczu. Tu jest ograniczenie do 60, powiedział, to będzie 30 euro. No to się wykrzywiłem i powiedziałem, że myślałem że tu jest 80, bo to nie teren zabudowany. Jak się zdziwiłem, gdy oddał mi dokumenty mówiąc: czy mógłby pan proszę jeździć trochę wolniej? Oczywiście, odpowiedziałem, przepraszam dodałem i odjechałem.

Tylko podczas tego krótkiego obozu zrobiłem ponad 700 km bez żadnych problemów. Jakiś czas później Pablo przyjechał po mnie do Plementiny. Pierwszy albo drugi raz jako kierowca. Droga do Prishtiny jest prosta, a tu na jednym odcinku wyskoczyli gliniarze i powiedzieli, że jest zakaz ruchu na odcinku 100 metrów. Dostał 35 euro kary i zabrali mu dokumenty.

Tyle.

W Plementinie skauci nie przestawali opowiadać o obozie. Kilu lokalnych twardzieli od siedmiu boleści wystraszyło się o swoją pozycję, więc próbowali mnie straszyć, ktoś mówił, że mnie pobije, ktoś wytłumaczył mi w mało subtelny sposób, że jestem pedałem, impotentem i tak dalej. Wszystko wziąłem z uśmiechem na klatę, bez najmniejszego kroku w tył, gdy ktoś na mnie napierał. W końcu dali spokój, a ja załatwiając jakąś biurową robotę w Prishtinie dowiedziałem się, że mogę się przydać przy jakimś projekcie w górach. Dwa dni później jechałem już terenowym samurajem po bezdrożach Rugovy do małej chaty z widokiem na malownicze pasma dzikich gór zostawiając całą Plementinę daleko za sobą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz