Jak to działa w Plemetinie cz.2

Plemetina

Prishtina

Organizacja

Driton

Moi główni współpracownicy to Danica (Di) i Driton. Danica- moja rówieśniczka- to córka zatwardziałych hippisów z San Francisco. Nazwisko ma tybetańskie: Kumara. Taka hippisowska moda. Nie chodziła do szkół, bo mama była przeciwniczką formalnej edukacji. W toku studiów zrobiła sobie przerwę na małą podróż po Europie. Tak się spodobało, że wróciła na Bałkany pracować jako wolontariuszka. Kiedy skończyła kontrakt, znalazła sponsorów w USA i wróciła tu kontynuować projekt częściowo jako wolny strzelec, częściowo (oficjalnie) dla Balkan Sunflowers. Program douczania funkcjonuje dzięki niej.

Dzieci nie znają języka, w jakim prowadzone jest tu nauczanie (serbski), nie odrabiają zadań i nie kończą nawet podstawówki. Zachęca się je do odwiedzania naszej placówki, gdzie usiłujemy wyrównywać szanse edukacyjne. Pracuje tu 6 lokali plus Driton jako koordynator. Dzieci są karmione, bawione, rozpieszczane i uczone języka.

Przynajmniej w teorii.

Driton z kolei to Rom, który głęboko wpisany jest w współpracę z ludźmi z międzynarodowych organizacji. Zna angielski, nie boi się jechać poza serbską enklawę, potrafi się zachować i ma chęci by pracować.

Tylko chęci.

Podobnie do reszty ludzi tu, jest kompletnie dziecinny i nieodpowiedzialny. Nie ważne jednak jak spartoli robotę, będzie zawsze szczery i i tak pozostanie najlepszym człowiekiem w wiosce do współpracy. Poza tym, co ciekawe- nie pije coca- coli.

Ostatnio zajął się razem ze mną kilkoma pracami przy domu. Dzieciaki stale wrzucały coś do studni, więc zrobiłem zamknięcie. Kupiliśmy kłódkę i gotowe. On z kolei wyprał dywany, bo były strasznie brudne, a przecież słońce ostatnio dopisuje. Szkoda, że pomimo dobrych chęci ma też talent do kompletnego partolenia wszystkiego…

Mój miniony tydzień obfitował w spotkania. Grupowe, pojedyncze, formalne i nieformalne. Usiłowałem stworzyć na nich coś w rodzaju czteroosobowej kadry działającej jednomyślnie. Na jednym z nich Faton dowiedział się ode mnie, że musi pracować w grupie, na jeszcze innym usiłował pracować tylko ze mną kopiąc dołki pod pozostałą dwójką, na innym z kolei ja dowiedziałem, że Di usiłowała pracować beze mnie.

Życie toczy się dalej. Ja usiłuję coś stworzyć, ktoś inny zniszczyć, choć percepcja tego bywa dokładnie odwrotna.

Ktoś złamał słupek, na którym rozwieszam siatkę, by oni mogli grać i kłócić się o to czy był aut, czy też nie. Jeden z Romów przyszedł do mnie i zapytał czy gramy dziś wieczorem, na co odpowiedziałem, że nie. Zapytał dlaczego, więc powiedziałem, że ktoś złamał słupek. On odparł, że naprawi go dla mnie. Zapytałem za ile. Za 10 euro. Zapytałem więc z uśmiechem, czy dobrze go rozumiem, czy mam mu zapłacić 10 euro za to, żeby grał w siatkę. Odszedł przeklinając pod nosem.

Ze skautami mam wkrótce kolejne spotkanie. Jak dotąd nikt nie zrobił jednak za wiele poza kłótniami. Raz niemiecki policjant z UNMIK Police powiedział mi, że ma taki ranking. Ile spotkań potrzeba, żeby przeprowadzić operację. Więc z Polakami i Niemcami jedno, albo dwa spotkania- jedna operacja. Z Francuzami pięć spotkań- jedna operacja. Z Włochami osiem spotkań- jedna operacja. Z lokalami- piętnaście spotkań- zero operacji.

Powoli zaczynam to rozumieć

Danica chyba też, ale trochę już za późno. Jej program ma finansowanie (szwedzki rząd i amerykańskie organizacje) na jeszcze kilka miesięcy. Sami Szwedzi wykładają rocznie 20 tysięcy euro na ten dom BSF w Plementinie, więc ona czuje się nieco odpowiedzialna. Tyle, że nie może tu być cały czas.

Nie był jej trzy dni i widziałem, co dzieje się bez niej. Większość dzieci nie przychodzi, bo panuje tu prawo dżungli. Mieliśmy małe zamieszki i bitwę na kamienie i deski. Wszystko przez to, że lokale zamiast z dziećmi siedzą w kanciapie i grają na gitarze snując swoje pieśni. W końcu zarabiają 25 euro miesięcznie. W trzy dni obracają dom w chaos. Ubikacja staje się sraczem. Kuchnia staje się sraczem. Cały program douczania staje się sraczem.

Kiedy zrobiłem sobie przerwę od kompletowania namiotów, zastałem Di na schodach.

Płakała.

Zapytałem ją dlaczego wróciła do Kosova po pierwszym kontrakcie i dlaczego robi tyle dla TYCH ludzi. Odpowiedziała, że zostanie dopóki będą pieniądze.

Ale ja wiem, że pieniądze będą dopóki ona będzie sporządzać za swoich podwładnych raporty. Dopóki ona będzie sprzątać za nich łazienkę w której lata więcej much niż w całych Bieszczadach. Dopóki będzie czyścić kuchnię, która śmierdzi jak ogromna klatka chomika.

Może kiedyś to zrozumiem. Na razie wiem tylko, co robią tu poszukiwacze wrażeń, ludzie usiłujący zrozumieć świat i poznać siebie z perspektywy funkcjonowania w paskudnych warunkach. Co robią tu poszukiwacze komedii.

Ja chyba zaliczam się do tych ostatnich. Tak stwierdzam po minionym tygodniu, kiedy prawie umarłem ze śmiechu.

Oczywiście związane było to z Dritonem. Bez urazy- lubię go. Zresztą jak na to miejsce jest całkiem odpowiedzialny. No i wyprał te dywany kiedy ja robiłem zamknięcie na kłódkę. Tylko że on dostał dwa klucze: jeden do studni i jeden do garażu.

No i jeden zgubił, a drugi razem z kłódką wrzucił do studni. Na dodatek kiedy płukał dywan zabrakło prądu. Potem wrzucił węża do piwnicy, a kiedy wrócił prąd- pompa przepompowała tam większość wody ze studni.

Poszedłem go odwiedzić, ale nie dało się z nim rozmawiać, bo wcześniej zapragnął napić się coca- coli, chocaż jej nie pija. No i przez pomyłkę napił się kilka łyków benzyny, którą ktoś trzymał w butelce po coli.

Krajom trzeciego świata powinniśmy byli dać wędkę i nauczyć ich- jak się nią posługiwać, żeby sami łapali sobie te ryby. Tak to postrzegałem do niedawna.

Powoli zaczynam rozumieć, że jeśli dać im wędkę, to oni ją zepsują. Bo tak czy siak zawsze pozostaną krajami trzeciego świata.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz