Jak Pionki Losu Na Planszach Zagubienia

o p o w i a d a n i e




            Jest jeden Pomnik z Marmuru i jest jedno Zaklęte Drzewo. Podobno, choć są odległe o całe światy, szepczą jedną i tą samą historię…

            Ktoś mi powiedział, że tu ludzie ubierają się tak, jakby się dokądś wybierali.
            Tylko, że tu nie ma dokąd pójść.
            Ktoś inny mi powiedział, że to wszystko nie ma sensu, że już dawno powinienem się wycofać. I codziennie myśląc nad tym spoglądam przez brudne okno taniego mieszkania na tez zniszczone chodniki pełne elegancko ubranych ludzi dążących do nikąd. Codziennie myślę, że to może właśnie jest ten moment, kiedy powinienem odpuścić? I żyć nadal jakby nie wydarzyło się to wszystko. Jakby to był sen, sztuczny świat mojej chorej wyobraźni…
            Tylko, że im mocniej walczysz, tym ciężej przyznać się do klęski. Może dlatego niektórzy nie podejmują nawet walki.
            Więc trwam w swych postanowieniach. A przy okazji podziwiam uroki zjadliwego piękna w różnych formach zniszczeniach.
            Na początku wszystko wydaje się po prostu odrażające. Mijają dni, przez jelita przelewają się litry kawy żłopanej po nocach, a przez pracownię przewijają się tłumy milczących gości. Zacząłem już nawet dostrzegać coś więcej, niż brzydotę. Poznałem zamaskowane pod nią piękno. Zacząłem dostrzegać ją jako formę sztuki.
            Mona Lisa z czaszką roztrzaskaną kolbą kałasznikowa.
            Ubieram się w śmierdzące ziemniakami ubranie i opuszczam stęchłe mieszkanie. Znów nie ma wody, więc w kanalizacji zalegają litry moczu i fekaliów.
            Gnijące róże Shoenbruenu.
            Na ulicy mieszam się w tłum tych zmierzających do nikąd ludzi. Ani nie jest to szczęśliwe miejsce, ani to niebo nie jest błękitne, ani pogoda nie jest udana. Jednak jestem zadowolony z tego chaosu, bo gdybym miał stworzyć to wszystko od nowa, to właśnie takim bym chciał to mieć.
            Ludzie zniszczeni wojną.
            Niebo zasnute dymem.
            Pogoda pogrążona w żałobie.
            Dwieście sześć nie pasujących do siebie puzzli.
            Po dwudziestu minutach dochodzę na miejsce. Nie mam samochodu, ale mogę już śmiało zapomnieć o takim luksusie. Roczny kontrakt wolontariacki. Trzeci miesiąc na własną rękę. Za pieniądze po aucie gdzieś tam w domu. Za pieniądze po domu gdzieś tam.
            No właśnie- „gdzieś tam”.
            Za pieniądze od jakiejś organizacji pozarządowej.  
            Za pieniądze z niedzielnej zbiórki w kościele „gdzieś tam”, choć już nawet nie pamiętam pacierza.
            Wchodzę do swojego gabinetu, zakładam biały kilt, zmieniam obuwie. Przechodzę przez wahadłowe drzwi i włączam światło. Świetlówki mrugają z trzaskiem przez długi moment, by rzucić wreszcie białe światło na zimne kafelki, na stoły z nierdzewnej stali i plastykowe miski.
            Pełne czaszek, żuchw, kości udowych, żeber, niekompletnych szkieletów. Pełne moich gości: dorosłych, nastolatków, dzieci, niemowląt…
            Za pieniądze po samochodzie i domu i od jakiejś organizacji i ze zbiórki w kościele kontynuuję swoją pracę w Komórce Osób Zaginionych podporządkowanej pod Departament Sprawiedliwości. Przez rok pracowałem bez wynagrodzenia, lecz przysługiwało mi mieszkanie, wyżywienie i samochód. Teraz już utrzymuję się sam, choć nie dostaję ani centa za czternaście godzin pracy dziennie, sześć dni w tygodniu.
Do braku samochodu można się przyzwyczaić. Do smrodu moczu w mieszkaniu też. Ale nigdy nie pogodziłem się z tym rozstaniem.
Jeden rok, dziesięć miesięcy i sześć dni.
Dwieście sześć niekompletnych puzzli.

Stałem na ganku jak samotna czapla z chińskiej bajki. Patrzyłem na spektakl piorunów i kropel deszczu rozbijających się o ziemię i wytwarzających miliony kolejnych mniejszych koronkowych otoczek na brunatnych kałużach. Ktoś przyszedł, powiedział, że umarłaś, spuścił głowę i odszedł.
Twoich dwieście sześć puzzli rozrzuconych po planszy zniszczenia.
I siedziałem sam w ciemnym pokoju wciśnięty w kąt samotności i bolało mnie coś strasznie, bo nie mogłem ci powiedzieć jak za tobą tęsknię, a jeszcze bardziej bolało to, że w ogóle nikomu nie mogłem powiedzieć, że tęsknię.
I nikt nie mógł ci tego przekazać, żebyś w to jeszcze bardziej uwierzyła.
Zdałem sobie sprawę, że pierwszy raz w życiu nie robi mi różnicy czy żyję, czy umieram.

Zwykle otrzymujemy jakieś sygnały od tubylców. Czasem znajdą się jacyś uciekinierzy, którzy wskażą miejsce. Wysyłamy wtedy nasz zespół terenowy w gumowcach.
Tak ich nazywamy- Gumowce.
Czasem wracają z niczym. Czasem przywożą kilka worków szkieletów albo ciał- zależy od stopnia rozkładu. Czasem dzwonią po naszego busa. A potem pakują go tym, co znaleźli i przywożą „to” do laboratorium żebyśmy mogli spokojnie układać, segregować, pakować, czyścić, sklejać, przenosić, badać…
Anatomia, antropologia, patofizjologia, kawa, wiadro brązowych kości i klej. Nad ranem masz posklejaną całą miednicę. Przywitaj się z panem CJ 34/2740. Miał czterdzieści lat, zwyrodnienie stawu biodrowego i tragiczny koniec życia.
Trzy kształty półksiężyca wokół dziurek o średnicy 7,62 mm. Trzy strzały w tyłek. Trzy zdjęcia dla Departamentu Sprawiedliwości.
Bierzesz jego czaszkę w ręce. Albo to, co z niej zostało: potylica i siodło tureckie. Resztę roztrzaskały kolby.
Więcej miednic, kleju, półksiężycy na brązowych kościach i kaw. Po dwóch tygodniach masz wyniki testów, masz nazwiska, masz niewiadome, podkrążone oczy, zniszczone sny i zaległe raporty.
Masz dwieście sześć puzzli obróconych szarą stroną do góry.
Masz milczących gości.
Żyłem w subtelnym śnie popołudniowej drzemki. W ulotnym marzeniu niespokojnego majaku. Moja praca była moim życiem, bo obiecałem sobie, że nie spocznę dopóki cię nie odnajdę. A ktoś musiał usłyszeć szept mojej obietnicy niesionej z wiatrem przez pola zagłady.

Piłowałem akurat pożółkłą kość udową.
Aby wykonać testy DNA pobiera się kawałek twardej kości, najlepiej z uda. Pakuje się ją, wysyła i czeka dwa tygodnie. Do czasu, kiedy dostaniesz wyniki, masz już tuzin nowych spraw na głowie, a minione stają się cyframi w twojej metalowej szafce. Zerojedynkowym kodem na krzemowej płytce komputera, tuszem na kartce A4, czyimś utraconym życiem, czyimś zaginionym dzieckiem, czyimś mordercą i czyjąś ofiarą.
Cyfry w metalowej szafce. Statystyki, tabele, makulatura. Ulotne historie.
Więc piłowałem tą kość zawzięcie. W powietrzu unosiła się zawiesina zapachów ziemi, starych kości i zbutwiałych korzeni. Gumowce musiały znaleźć ich gdzieś w lesie.
- Przepraszam bardzo, szanowny panie- odezwał się niespodziewanie jeden z moich dotąd milczących gości.
Nosił staroświecki beret i kubrak zarzucony na białą koszulę. Jego zęby pożółkłe od papierosów stukały o siebie z pustym odgłosem dobrze pasującym do bzyczenia świetlówek.
- Przepraszam, panie- powtórzył grzecznie, lecz zdecydowanie- jeśli można, to miałbym małą sugestię.
Zwolniłem tempo rżnięcia tej twardej kości i spojrzałem na niego ciekawie.
- Bo otóż wydaje mi się, że pan nie szuka mnie, tylko kogoś innego i tak się nawet składa, że ja nie muszę być odnaleziony. Będąc szczerym, to ja nawet nie zaginąłem.
- Wiesz, kogo szukam?- Przestałem piłować.
- Tak myślę.
- Możesz mi pomóc?
- A czy ma pan papierosa?- Zapytał siadając na stole operacyjnym.
Jego kości zagrały krótki koncert trzasków, po czym zrobiło się nieprzyjemnie cicho. Przez moment patrzyłem na mojego gościa, po czym podałem mu papierosa. Wsadził go między pożółkłe zęby i rozejrzał się w poszukiwaniu zapalniczki. Całe miejsce zdawało się go interesować i nie przestawał się dyskretnie rozglądać. Podsunąłem mu ogień.
- Możesz mi pomóc?- Powtórzyłem.
- Bardzo bym chciał, ale rodzi się pytanie, czy pan chce pomóc sobie.
Przyglądałem się zaskoczony, jak bawi się dymem uchodzącym pomiędzy jego żebrami i przez koszulę. Jego pożółkły szkielet odziany w stare ubranie siedział nieruchomo na stole operacyjnym. Spojrzał na moją rękę trzymającą małą piłkę. Zażenowany odłożyłem narzędzie, którym wcześniej piłowałem jego kość udową.
Czas na kawę.

Moje życie było nad wyraz ułożone i stabilne. Dom praca, zaplanowane pół roku wcześniej wakacje w Grecji i święta u rodziny.
Sześć miesięcy do urlopu.
Co dzień jadąc tą samą drogą do pracy mijałem zagonionych przechodniów, uciekając przed wschodzącym słońcem. Błękitny horyzont, szklane drapacze chmur, ulice zmyte polewaczkami.
Dziesięć godzin do zachodu.
Pracowałem w fabryce produkującej różne rodzaje żywności, w dziale zupek instant, na maszynie do pakowania.
Osiem miesięcy do awansu.
Dwie rolki barwnej folii każdego dnia kręciły się rozwijając długie jęzory opakowania. Zgrzewane i napełniane proszkiem, znów zgrzewane i cięte na sztuki, wyjeżdżały z mojej maszyny wprost w moje ramiona.
Sześć godzin do końca zmiany.
Płaskie kartonowe pudło formowałem w bryłę i zapełniałem odpowiednią i zawsze równą ilością gotowego produktu. Pięćdziesiąt dwie torebki na minutę, po dwadzieścia torebek do jednego kartonu. Pięćset dwadzieścia torebek w sto czterdzieści minut, dwadzieścia sześć kartonów na jednej palecie.
Czterdzieści minut do następnej partii. Witaj w moim życiu pedantycznie ułożonym na regałach cyfr i planszach czasu.
Trzydzieści minut czyszczenia maszyny, dziesięć minut marzeń w huku silników. Dziesięć minut razy sześć przerw między partiami. Godzina luzu, jedzenia, marzeń na odczep się. Każdego dnia jak w grafiku.
Osiem miesięcy do awansu.
Osiem godzin do powrotu do Ciebie.
Nie chciałem żadnych zmian, nie wierzyłem, że może być lepiej, zresztą mieliśmy przecież siebie. To było jedyne, co wymykało się ramom czasu i schludnym kalkulacjom. To był mój słodki chaos istnienia. Twoja miłość.
A ty pewnego dnia powiedziałaś, że jedziesz gdzieś tam nieść światu pomoc do jakiegoś kraju ogarniętego wojną, a ja nawet nie wiedziałem gdzie to jest. Samą nazwę znałem jedynie z wiadomości. I pamiętam, że kiedy mi to mówiłaś, to tak strasznie lało, a deszcz rozbijał się o ziemię wytwarzając miliony koronkowych otoczek na brunatnych kałużach. Zupełnie jak wtedy, gdy później ktoś powiedział mi, że umarłaś.
Cała wieczność do pustki.

W całym budynku komórki osób zaginionych było pusto. Kilku strażników paliło papierosy przy głównej bramie i przy parkingu służbowych samochodów, z których żaden i tak już mi nie przysługiwał. W pokoju socjalnym cicho pracowała lodówka, a z automatu do kawy właśnie sączył się gorący napój. Białe światło podkreślało sterylność tego miejsca.
Ująłem gorący kubek w dłonie oglądając wijące się nad nim tasiemki pary.
- Naprawdę mogę panu pomóc…- odezwał się znów ten sam głos.
Obejrzałem się. Mój gość stał przy ścianie w całej okazałości swojego szkieletu odzianego w resztki gnijących materiałów. Zastukał kilkakrotnie wybrakowanymi szczękami i wyszczerzył szare gałki oczne, a ja przestraszony opuściłem kubek na posadzkę. Cisza podniosła do potęgi echo tłuczonej porcelany.
- … jeśli pan chce pomóc sobie…- dodał nie ruszając się.
- Wiesz, gdzie Ona jest?- Zapytałem.
- To długa droga, ale proszę mi zaufać. Tu jej pan nie znajdzie.
- Więc gdzie?
- Pójdzie pan ze mną?- Szkielet wyciągną w moją stronę prawe przedramię.
Spojrzałem na czarnego kleksa kawy na podłodze, na białe kafle wyścielające ściany. Organizacja i praca, które od ponad roku nie zbliżyły mnie do Ciebie ani na krok nie dawały mi już żadnej gwarancji na powodzenie poszukiwań.
Nadszedł czas na magię.
Uścisnąłem kościstą dłoń mojego gościa i przez chwilę patrzyliśmy na siebie w ciszy. To było jak trzymać w garści kilka suchych dębowych gałęzi. Bez słowa odwrócił się do wyjścia i pociągnął mnie za sobą.
Usiądź mokrym tyłkiem na własnych dłoniach.
Udaliśmy się niekończącymi się korytarzami. Szkielet i ja. On stukając kośćmi, gdy wchodziliśmy na posadzkę, a ja piszcząc starymi tenisówkami, gdy byliśmy na linoleum. Ani przez moment nie czułem lęku. Nawet, gdy przenikaliśmy w ciemność za plecami strażników Departamentu Sprawiedliwości. Szkielet przeciągnął mnie przez szczelinę w metalowym płocie zwieńczonym drutem kolczastym, po czym udaliśmy się w stronę starego miasta.
W absolutnej ciszy zaufania. W znużonym mroku nocy. W pustce miejskiego zniszczenia.
Pokaż sobie najlepsze miejsce na świecie.
Po krótkim czasie dotarliśmy do małego skwerku z marmurowym pomnikiem po środku. Nie znałem wcześniej tego miejsca. W otaczających nas betonowych bryłach nie paliło się ani jedno światło. Albo znów zabrakło prądu, albo ludzie spali czujnym snem. Szkielet zatrzymał się przed jakimś pomnikiem i puścił moją rękę odzywając się ściszonym głosem:
- Światy w naszych głowach są jak tęcze. Pojawiają się i znikają niedoścignione. Oto są wrota do jednego z nich. Choć, zabiorę cię do niego.
- To znaczy?- zapytałem patrząc na marmurową postać starego człowieka na niskim piedestale- czy ja ją tam…
- To długa droga, mówiłem ci. Weź, podaj mu rękę.
- Co?
- Podaj dłoń starcowi z marmuru… i zaczekaj na mnie po drugiej stronie.
Wziąłem głęboki wdech, choć do końca nie wierzyłem, że coś może się wydarzyć. Po chwili wahania złapałem zimną dłoń posągu.
Nazwij się żabą.
Przez moment nic się nie zmieniło i już miałem zwolnić uścisk, gdy starzec poruszył ręką. Jego palce zacisnęły się sztywno na moich, a oczy ciekawie spojrzały w moją stronę. Biła z nich marmurowa pustka. Ze zdziwienia nie mogłem się ruszyć, kiedy pomnik przekręcił głowę w moją stronę i rozdziawił paszczę jakby krzycząc coś niemo i w zwolnionym tempie, albo też ziewając przeciągle. Szyja wydłużyła się w moją stronę, a ja szarpnąłem ręką, lecz nie udało mi się wyzwolić.
Miasto wydało się kompletnie bezszelestne i spokojne. Jakby zamrożone w czasie. Nawet najdelikatniejszy wiatr nie poruszał śmieciami, ani kurzem zebranym na chodnikach i drogach.
Przywitaj się ze swoją schizofrenią.
Paszcza starca porośnięta wokół długim i kamiennym zarostem rozszerzyła się i zbliżyła do mojej głowy. Nie mogąc się wyrwać, pierwszy raz poczułem lęk. Opadłem na kolana szarpiąc się. Posąg niczym roztopiony wosk wygiął się w pół sięgając ustami do mojej dłoni uwięzionej w kamiennym uścisku. Nagle paszcza zacisnęła się połykając całe moje przedramię i zaczęła ssać i ciągnąć coraz więcej przerywając ciszę lepkimi dźwiękami. Krzyknąłem coś i zaparłem się nogą o nos posągu, lecz w jednej chwili i ta część zamieniła się w otwór, po czym wessało mi drugą kończynę niczym w ciężki wir. Powoli ręka i noga ginęły w marmurowym posągu.
Jak głęboko można upaść gubiąc się w otchłaniach świadomości?
- Co to jest?!- krzyknąłem do Szkieletu- Co się dzieje?!
Ten obserwował zdarzenie nieodgadniony.
- Zaczekaj na mnie, pamiętaj- odezwał się, kiedy w otworze zniknęło już moje ramię i udo.
Oparłem drugą nogę na szyi potwora i zacząłem się szarpać jęcząc, lecz szybko i ona znikła w ciężkiej masie.
Czy to coraz nowsze światy pojawiają się niedoścignione, czy też my znikamy nieuchwytni? Czy zachodzą na siebie równolegle krzyżując się w centrum nas, czy też my rozbici na setki jaźni przebywamy w licznych miejscach?
Być może to właśnie miałem zrozumieć po tym, jak posąg starca zamknął usta przed moją twarzą.

Najpierw wyciągnąłem z banku wszystkie pieniądze i lokaty. Nie było tego wiele, lecz wystarczyło, by udać się w to miejsce, znane mi jedynie z wiadomości. Gdzieś do odległego świata, gdzie już nie mówi się w zrozumiałych językach i gdzie nie żegna się rano i wieczorem przed swoim łóżkiem, tylko kłania się pięć razy dziennie. Wyruszyłem tak daleko, że ktoś napotkany na mojej drodze powiedział mi, żebym zabrał ze sobą wspomnienie minionego życia, bo już nigdy nie odnajdę go takim, jakim je zostawiłem.
Zadziwiające jak wiele racji na nasz temat mają ci, których znamy najkrócej.

Przez chwilę było mi duszno i wilgotno. Okleiła mnie czarna pustka i choć brzmi to dziwnie- była tak dotkliwa, że aż namacalna. Pomyślałem, że to najsmutniejsze miejsce na świecie, to wnętrze pomnika z marmuru. Trwało to jednak niedługo, gdyż szybko moje nogi trafiły w jakiś otwór i poczułem się niczym przeżuwany przez gigantyczną dżdżownicę. Po chwili, za sprawą nieodpartej siły, zostałem wypluty na zewnątrz.
Opadłem na ziemię i zacząłem łapać zachłannie powietrze nie wiedząc jeszcze, gdzie się znalazłem.
- Choć, pokażę ci najlepsze miejsce na świecie- odezwało się natychmiast coś niewielkiego naprzeciw mojej twarzy.
Podniosłem się na rękach i zobaczyłem małą żabę gapiącą się na mnie bez wyrazu.
- Najlepsze, moje ulubione. Mówię ci…- przekonywała mnie swoim ochrypłym głosem.
Nic nie odpowiedziałem. Podniosłem się i w tym samym momencie dopadły mnie trzy dziwne osoby. Pierwsza cały czas trzepała ciałem na boki, jak robią to psy po wyjściu z wody. Jej rysy był rozmazane, a ona sama wydawała przy tym dziwny odgłos.
- Co masz, co przynosisz, czym się zamienisz?- Od razu do mnie doskoczyła uderzając mnie długimi włosami podczas tego telepania.
- Możemy się zbratać, możemy się razem dorobić, chcesz?- Druga osoba zreflektowała się natychmiast i też ruszyła do mnie z propozycjami- Na pewno chcesz być bogaty, co?
Człowiek ten miał przerośnięte oczy, nos, usta i dłonie. Wyglądał jak karykatura z wakacyjnego rysunku. Nie mogłem oderwać oczu od tego dziwnego widoku i wysiliłem się jedynie na krótką odpowiedź:
- Dziękuję, szukam kogoś…
Trzecia z osób odziana była w kruczo czarny i długi do samej ziemi płaszcz, a na głowie miała kaptur, spod którego wystawał tylko garbaty nos. Jej smukłe ciało podkreślała czerń tej szaty. Ta osoba nie odzywała się przez cały czas.
- Mogę ci pomóc- nie dawała za wygraną za to ta przypominająca karykaturę- jeszcze na tym zarobimy.
- Dziękuję, czekam na kogoś- dodałem i odwróciłem się plecami.
- Może się zamienisz, może go oddasz za kogoś lepszego- ten pierwszy stał za mną cały czas.
- Ja nie nalegam, ale spodoba ci się to miejsce- Gdzieś na dole przeciskała się między ich nogami gadająca żaba- nie chcę nic w zamian.
- Zostawcie mnie- odepchnąłem typów i w tej samej chwili spojrzeliśmy w stronę miejsca, z którego się wcześniej wydostałem.
To było wielkie stare drzewo. Kompletnie wysuszone i z rozłożystymi korzeniami. Po jego środku znajdywała się czarna dziupla wielkości piłki. Zobaczyłem, że coś z niej wyłazi. Najpierw wielka łapa porośnięta rzadkim włosiem i uzbrojona w długie pazury. Następnie noga ze smukłą stopą i pokryta z rzadka łuskami, a wszystko pokryte śluzem i gramolące się niezdarnie na zewnątrz. Zrobiłem kilka kroków w tył. Trzy postacie przy drzewie natychmiast straciły mną zainteresowanie. Człowiek- karykatura wywalił wielki jęzor. Wykorzystałem więc moment i wycofałem się cicho, a następnie pobiegłem gdzieś wąską ścieżką.
W dziwnym miejscu się znalazłem. Dziwne rzeczy przyszło mi oglądać. Najgorsze, że i ze mną dziwne rzeczy dziać się zaczęły.
Szybko opadłem z sił, a moja skóra zaczęła się lekko marszczyć. Niemal na czworaka dopadłem do wału otaczającego mały płaskowyż, po środku którego znajdowało się to stare drzewo. Wdrapałem się na niewielką bulwę, by z jej szczytu zobaczyć niesamowity widok roztaczający się przede mną.
Niebo okazało się być w kolorach ciężkiego granatu, a chmury czerni. Zdawały się być poszarpane wichrami, których nie dało się odczuć. Nad horyzontem z kolei wisiało krwawoczerwone i gigantyczne słońce. Najdziwniejsze, że cała dolinka rozpościerająca się pode mną była jałowa i skalista. Rzadkie rośliny pokrywające większe głazy, oraz kilka ogromnych kęp traw było w pastelowych kolorach. Falowały delikatnie i równomiernie w jakiś dziwny sposób.
Udałem się ścieżką na dół. Tym razem spokojnie, by się nie męczyć. Szybko zorientowałem się, że większość kamieni porośniętych jest małymi krzaczkami zwieńczonymi czymś przypominającym ludzkie włosy. Również i one falowały delikatnie wraz z pastelowymi trawami.
Po środku dolinki znajdowała się mała drewniana chatka. Udałem się w jej stronę oglądając jałowe krajobrazy i falujące trawy. Dopiero, kiedy znalazłem się w pobliżu domku i zobaczyłem lecące jak w zwolnionym tempie stado dziwnych ptaków, zdałem sobie sprawę, że jestem jakby na dnie jeziora. Mimo to nie odczuwałem wcale wody.
Chatka była nieduża i drewniana, z krzywym murowanym kominem i dachem krytym strzechą. Małe okienko z okiennicami zdradzało jedynie, że we wnętrzu mrok gryzie się ze słabym ogniem z kominka. Pchnąłem delikatnie ciężkie drzwiczki, a oczom moim niespodziewanie ukazała się długa uliczka wewnątrz tej małej chatki.

W odległym świecie zniszczonym wojną, gdzie nie było wcale turystów, ani zagranicznych firm, ci z obcokrajowców, którzy się tam znaleźli, bardzo sobie pomagali i dobrze się znali. Tak też znalazłem wioskę, w której pracowałaś. Dotarłem nawet do chaty strawionej ogniem, gdzie kiedyś mieszkałaś. Pamiętam niektóre z twoich osobistych rzeczy zwęglonych, albo stopionych i rozrzuconych na pogorzelisku. Ludność z wioski została wygnana, rozstrzelana w pobliskich lasach, albo też zmuszona do niewolniczej pracy jako pomywaczki, kucharki i prostytutki.
A ja myślałem, że ciężej już być nie może, że nie ma gorszych wieści o bliskiej osobie, jak tylko te, że nie żyje. Tak bardzo wtedy chciałem cię mieć w swoich ramionach. Nawet martwą.
Puzzle zostały rozrzucone. Dwieście sześć części układanki rozsianych w licznych masowych grobach po kraju zamienionym przez wojnę w pogorzelisko. Zaskakujące tylko, że w takim miejscu każdy może wykonywać każdą pracę, w jaką jest się w stanie zaangażować.
Tak też zostałem jeźdźcą zaginionych ciał, poszukiwaczem masowych grobów wierzącym, że w którymś z nich odnajdę ciebie.
I coś we mnie pękło.

Uliczka była bardzo mroczna. Wybrukowana i wąziutka zdawała się być zwieńczona jakimś światłem. Drzwi chatki trzasnęły za moimi plecami rzucając głośne echo w ciszę nocy. Natychmiast też zamieniły się w mur. Nie miałem już odwrotu, więc powoli, krok za krokiem ruszyłem przez siebie. Po chwili jakieś białe ślepia wyłoniły się daleko przede mną i z coraz to większą trwogą zacząłem zbliżać się do nich.
Moje trampki cicho piszczały na wilgotnym bruku, a w ręce zrobiło mi się chodno. Światło z oczu obserwujących mnie na końcu uliczki stawało się coraz jaśniejsze, aż po chwili zbliżyłem się do nich niemal na wyciągnięcie ręki i widziałem już tylko dwa oślepiające punkty.
Zaciskając powieki i zęby podniosłem do góry rękę, by dotknąć źródła światła. Jeszcze kawałek. Trochę bliżej.
Wtedy coś złapało mnie za rękę, światło zgasło, a moim oczom ukazał się odziany w czarną pelerynę człowiek. Ten sam, którego widziałem obok drzewa. Przez moment ściskał moje palce patrząc na mnie bez wyrazu. Pierwszy raz przyjrzałem się jego twarzy zasłoniętej przedtem kapturem, który teraz spoczywał mu na plecach.
Poza długim nosem i dwoma gnijącymi punktami na policzkach, człowiek ten był bardzo normalny. Na pewno po tych ludziach, których poznałem wcześniej, zasługiwał na takie miano. Miał też miły głos, o czym przekonałem się, gdy odezwał się cicho:
- Wiem, że szukasz jednej osoby.
- Tak, tak- ucieszyłem się.
- Mogę ci pomóc, jeśli ty pomożesz mi- wyraz jego twarzy nie zmienił się. Oparł się tylko plecami o ścianę i zaczął podbijać i łapać srebrnego talara.
- Pomożesz mi Ją odnaleźć?- Zapytałem niedowierzając.
- Zaprowadzę cię do osoby, której szukasz, jeśli oddasz mi swoje szczęśliwe chwile z każdą inną bliską ci osobą w każdym ze światów- powiedział prosto i zawiesił głos.
Przez moment trawiłem jego słowa, by zapytać z powątpiewaniem:
- Możesz coś takiego zrobić?
- Tym się zajmuję. Zbieram szczęśliwe chwile. Rodzina, bliscy, ukochani, kupno, sprzedaż. To co?
- Zaraz, zaraz. Zabierzesz mnie do Niej, jeśli oddam ci moje szczęśliwe chwile z innymi?
- Zabiorę cię do osoby, której szukasz, jeśli wyrzeczesz się wszystkich szczęśliwych chwil z najbliższymi i ukochanymi w każdym ze światów- wycedził jeszcze raz i powoli.
Byłaś jedyną i najważniejszą osobą w moim życiu. Bez wahania postanowiłem oddać chudemu człowiekowi całe swoje szczęście z innymi.
- Dobrze- oparłem.
- Więc mamy układ?- zapytał wyciągając chudą dłoń pokrytą ropiejącymi ranami.
- Mamy- podałem mu rękę.
- Nie słuchaj go…- wysapała nagle z kąta brukowanej uliczki żaba- pomóż mi…
- A kysz!- tupnął Chudzielec, widząc, że przyglądam się zielonemu stworzeniu- chodźmy już, nie ma czasu.
            I pociągnął mnie za sobą, a ja jeszcze tylko obejrzałem się za siebie i krzyknąłem śmiesznej żabie na pożegnanie:
            - Następnym razem. Obiecuję.
            - Trzymam za słowo… jeśli będzie następny raz- odpowiedziała smutna.

            Rok upłynął mi na gonitwie za Tobą. Na tropieniu zapachu Twoich perfum w grobach pełnych gnijących ciał, na szukaniu Twoich łez pośród kałuż krwi. Na rozpytywaniu o Ciebie pośród milczących trupów.
            Nie znalazłem Cię w żadnej z dziesiątek spalonych wiosek.
            Osiem miesięcy do końca kontraktu.
            Nie znalazłem Cię pośród gnijących mieszkańców lasów.
            Pięć miesięcy do końca kontraktu.
            Nie było Cię ani w zlanych krwią górach pełnych zagubionych górali z bronią, ani w masowych grobach nizin, ani w spalonych domach uchodźców, których nie ochronili żołnierze. Jakby nie było Cię nigdzie.
            Miesiąc do zakończenia kontraktu.
            Jakbyś wyparowała ze świata i przeniosła się jedynie do moich marzeń i wspomnień. Jakbym nie miał Cię odnaleźć już nigdy.
            Kiedy mój kontrakt dobiegł końca udało mi się przenieść do tej Komórki Osób Zaginionych. Oficjalnie jako asystent głównego orzecznika i stażysta. Nieoficjalnie jako bezpłatna siła robacza. I nie wiedząc na jak długo starczy mi pieniędzy i czy kraj znów nie pogrąży się w dymie i ogniu palonych domów- pracowałem dniami i nocami wierząc, że odnajdę Cię w końcu gdzieś, w którejś z dostaw trupów, szkieletów, gnijących ciał, lub na którejś z list z nazwiskami. Że odnajdę chociaż jedną kostkę.
            I to wszystko było dla mnie niczym zły sen.

            Chudzielec szedł szybko skręcając w najróżniejsze mroczne uliczki. Większość z nich była malutkimi i pustymi zakamarkami dziwnego miasta, ale w niektórych napotykaliśmy różne postaci siedzące bezczynnie i gapiące się na mnie zawsze tymi samymi oczami. Jakby mieli do mnie żal za beznadziejnie mijające im życie. Zazdrość za to, że ja mam jakiś cel.
            Bo cel, choć smutny i mroczny, to jest potrzebny.
            W całym mieście nie było żadnych drzwi, aż do momentu, kiedy odnaleźliśmy jedne na końcu jakiejś uliczki pełnej małych kałuż, w których odbijały się światła rzadkich latarń. Kiedy zbliżyliśmy się do celu, zorientowałem się, że stoi przy tych drzwiach więzienny klawisz w schludnym bordowym mundurze i czapce ze świecącym daszkiem. Był niezwykle uśmiechnięty, a kiedy podeszliśmy bliżej drzwi, zaczął nawet bić brawo. Przekręcił klucz w zamku i pchnął ciężkie drewno, a zawiasy skrzypnęły niesmacznie, po czym wpuścił nas do wewnątrz.
            Uśmiechnąłem się, kiedy go mijałem i wtedy opadł całkowicie ten jego wyraz twarzy zamieniając się w obraz nienawiści. Zrozumiałem, że uśmiechał się do Chudzielca.
            Drzwi zatrzasnęły się za moimi plecami i znaleźliśmy się w kamiennym pomieszczeniu oświetlonym jedną tylko nagą żarówką mrugającą nieprzyjemnie. Było tam przy podłodze małe okienko, przez które z trudem przecisnąłby się człowiek. Spojrzałem na Chudzielca zaciekawiony. Czułem napięcie i wielkie zmęczenie. To już ponad rok odkąd Cię szukałem i nigdy nie byłem bliżej.
            - Jesteśmy- odezwał się Chudzielec- Gotowy?
            - Tam?- Wskazałem okienko obmurowane równo kamieniami.
            - Najpierw coś mi obiecałeś.
            Rozłożyłem ramiona zastanawiając się jak zamierza mi odebrać szczęśliwe chwile. Zwłaszcza te przyszłe. On jednak bez zastanowienia podszedł do mnie i objął mnie zaciskając swoje chude ręce za moimi plecami. I zastygliśmy w uścisku, a wokół nas zaczęły jakby wirować małe świecące punkciki. Po chwili było ich coraz więcej i zaczęły tworzyć mgłę, jakby coś na kształt wiru.
            W jednej chwili poczułem się zmęczony i przytłoczony. Spojrzałem na swoje dłonie i wydały mi się bardzo spracowane i jeszcze bardziej wychudzone. Najgorsze miało jednak nadejść, bo świecące punkciki zaczęły uderzać mnie w głowę i to było tak, jakbym za każdym razem odczuwał straszną zazdrość, albo złość, albo coś innego i jeszcze bardziej prymitywnego. To było tak, jakby ktoś zebrał ze słownika wszystkie wyrazy określające negatywne uczucia, jakimi można obdarzyć bliskich i przelał je w ucieleśnionej formie na mnie.
            Nie trwało to na szczęście długo i Chudzielec wkrótce mnie puścił. Opadłem na podłogę.
            - Co ty mi zrobiłeś?!- zachrypiałem.
            - Mieliśmy umowę- odpowiedział najspokojniej. Wyglądał nad wyraz dobrze i syto.
            - Co się ze mną dzieje?!
            - Osoba, której szukasz jest w pokoju na końcu tego tunelu- rzucił od niechcenia obracając się do mnie tyłem.
            - Oddaj…- wyszeptałem coś bez sił.
            On jednak zarzucił już tylko kaptur na głowę i wyszedł z kamiennego pokoju.
            Przez chwilę leżałem na posadzce bliski płaczu. Zebrałem jednak ostatnie siły i podczołgałem się do otworu. Wsadziłem tam nieśmiało głowę, ale czarna pustka nie zdradzała nic.
            - Hop hop…- mruknąłem pod nosem, lecz nawet echo mi nie odpowiedziało.
            Ruszyłem więc wąskim i niskim korytarzykiem czołgając się powoli i czując zmęczenie w kończynach i plecach. Mięśnie były słabe, niczym u kresu długiego życia. Nie zatrzymałem się jednak nawet na moment, aż w końcu zobaczyłem światło kolejnego pomieszczenia.
            Szybko okazało się jednak, że wróciłem do punktu wyjścia. Ostatkiem sił doczołgałem się do tego samego pustego pokoju, w którym zostałem oszukany. Bliski płaczu wygramoliłem się z dziury i usiadłem opierając się o ścianę.
            Nie musiałem jednak czekać długo, a z tej samej dziury coś zaczęło wypełzać. Najpierw owłosione łapy z pazurami, potem głowa z długimi włosami, tłuste ciało i nogi pokryte łuskami. Potwór z drzewa.
            - Czego ty znowu chcesz?- Zapytałem obojętnie.
            Potwór spojrzał na mnie wnikliwie wielkimi czarnymi oczami i zastukał kilka razy żółtymi zębami, po czym wyciągnął skądś papierosa i wsadził go sobie w usta. Przez moment szukał pod łuskami zapalniczki, po czym odpalił go puszczając kłęby białego dymu. Spojrzał na mnie beznamiętnie i odezwał się:
            - Straciłem już emocjonalny stosunek do twojego przypadku.
            - Słucham?- Zdziwiłem się.
            - Nie posłuchałeś mnie i nie zaczekałeś po drugiej stronie.
            - Co?
            - Mówiłem ci, że to nie jest wszystko takie proste, ale chciałeś zrobić sobie po swojemu. Widzisz, jak to się skończyło…
            - To ty?
            - Tak.
            - Szkielet?- Niedowierzałem.
            - Możesz nazywać mnie, jak wolisz- skrzywił się- Najważniejsze, że jeszcze nie jest za późno. Nie możesz tylko przekroczyć tych drzwi.
            - Co?- Coś we mnie podskoczyło.
            - Nie możesz, nie możesz, nie jesteś na to gotów. Posłuchaj mnie…
            - Co jest za drzwiami- podniosłem się na kolana i zbliżyłem do ich drewnianej powierzchni.
            - Ona- potwór spuścił głowę.
            - Ona!?
            - Posłuchaj mnie. Jeszcze nie czas…- on mówił, a ja bez namysłu i z siłą spokoju sięgnąłem do metalowej klamki- nie powinieneś jeszcze odnaleźć…- skrzypnęły zawiasy i moim oczom ukazało się wnętrze ciasnego pokoju-… osoby, której szukasz…
            Na kolanach zrobiłem kilka kroków i pochyliłem się przed siebie, opierając się dłońmi o zimne kamienie posadzki.
            To była cela więzienna w całości wyłożona granitem, z jednymi ciężkimi drzwiami i jednym małym zakratowanym okienkiem. Po środku stała ze spuszczoną głową smutna postać, a ja nie mogłem oderwać od niej oczu.
            Bo to byłem ja.

            Ktoś mi kiedyś powiedział, że tu wszyscy szukają siebie.
            Tylko że tu nie ma się w czym odnaleźć, bo nic się nie dzieje.
            Myślę, że teraz bardziej to rozumiem, że wszyscy jesteśmy takimi jeźdźcami życiorysów. Jedni odnajdują się w sielankowym żywocie, spokoju i rodzinie, inni chaosie i smutku. Jedni szukają miłości, inni zniszczenia, ale wszyscy mają taki obraz siebie. Taki film w głowie i bardzo chcieliby w nim zagrać.
            Tyle, że ja Ciebie naprawdę szukałem. I przez moment stojąc tam naprzeciw siebie w kamiennej celi zaczynałem trochę rozumieć, co się dzieje w mojej głowie.
            Czy ja naprawdę szukałem Ciebie, czy też może „smutnego siebie szukającego Ciebie”, jeśli rozumiesz o co mi chodzi. Bo na jedno byłem szczęśliwy w tym mieszkaniu śmierdzącym sikami. Wreszcie robiłem coś innego od pakowania zupek.
            Na drugie jednak umarłbym, by być z tobą…
            Argument nie do podważenia.
           
            Nie wiem ile czasu upłynęło mi na klęczeniu przed swoją postacią uwięzioną w celi. To było jak oglądać samego siebie w muzeum figur woskowych, tylko gorzej, bo to była jakaś więzienna cela, na którą nie zasłużyłem. Takie miejsce w sam raz dla figury niechcianej i uwięzionej w samotności, a nie żądnej życia. Nie dla mnie. Przez moment pomyślałem, że to smutny koniec, po czym nagle uderzyło mnie, że może mogę jeszcze uciec, zostawić to gdzieś za sobą. Bo zawsze jest ta nadzieja, że może uda się zapomnieć.
            Bunt niespełnienia.
- Jestem tu, by ci pomóc- Szkielet położył mi rękę na ramieniu wyrywając mnie z zadumy- zabierzemy cię do normalnego świata…
            - Zostaw mnie!- Strąciłem jego kości.
            - Nie odchodź…
            Spojrzałem na ścianę celi. W mroku dostrzegłem małe przejście, więc nie czekając nabrałem wdechu i zacisnąłem pięści. Potrzebna mi była cała moja pozostała energia. Rzuciłem się biegiem w ciemne przejście.
            Od razu za nim rozpoczynała się klatka schodowa i marmurowe schody wijące się spiralą w górę. Pędząc coraz wyżej słyszałem za sobą kroki i głos Szkieletu.
            - Pomogę ci! Jeszcze nie jest za późno!
            Natychmiast dołączył do niego również Chudzielec krzycząc coś niewyraźnie:
            - Zabiorę cię… wyrzecz się… oddaj mi!
            Ja sapiąc przeskakiwałem już po dwa marmurowe stopnie wbijając się w ciemność wierzy coraz wyżej i… wolniej. Moje nogi słabe i niczym z gumy odmawiały posłuszeństwa, a goniących mnie osób przybywało. W zbliżającym się tłumie słyszałem już śmiech strażnika i nawoływania mrocznych postaci z uliczek i zakamarków wnętrza domku, który tak niewinnie stał sobie po środku kamiennego pustkowia.
            Sadząc długie susy usiłowałem pokonywać po kilka stopni na raz, lecz im dalej stawiałem kroki, tym bliżej lądowała moja noga. Niemal potykałem się o własne palce. A pościg potworów był coraz bliżej. Ktoś musnął moje plecy, a inny złapał mnie za łydkę, po czym upadł na schody. Wyrwałem się, by uderzyć twardo w drzwi wieńczące długie schody. Ustąpiły, a ja wpadłem na szczyt kamiennej wierzy i zatrzasnąłem je z hukiem. Natychmiast zaryglowałem je i rzuciłem się na otaczający ten malutki placyk mur.
            Drzwi zaczynały się rozpadać, a długie łapy kolejno sięgały z ciemności przez powstałe w drewnie szpary.
            Wdrapałem się na kamienne bloki i wyprostowałem swoje kościste ciało, a wiatr zdawał się przez moment usiłować wygrać jakąś smutną melodię na moich żebrach, bo byłem już tak przeraźliwie chudy.
Spojrzałem na ogrom przestrzeni pode mną. Tam, gdzie wszystko robi się coraz mniejsze, a perspektywa coraz rozleglejsza. Poczułem się, jakbym stał na czubku tego dziwnego świata, na samym szczycie absurdu, na wierzchołku wyrafinowanego żartu, jakim zdawało się być moje życie w tym konkretnie momencie. Byłem niewypowiedzianym żalem samotnego niespełnienia.
            Za moimi plecami drzwi rozpadły się z trzaskiem, a deszcz łap sięgnął w moją stronę. Czas na magię, pomyślałem.
            Pochyliłem się w przód, a pusta przestrzeń pożarła zachłannie ciężar mojego ciała. Uniosłem się w powietrzu i poczułem wolnym. Żadna z kończyn mojego ciała nie była niczym skrępowana, lecz to uczucie nie trwało wiecznie. Zacząłem bowiem opadać, a w moim brzuchu zaczął narastać ciężki kamień. Stałem się ociężały i bezradny wobec szybko zbliżających się skał. A jeszcze chwilę wcześniej zwyczajnie wierzyłem, że Cię odnajdę.
            Myślę, że nie jest ważne, jak postrzegamy rzeczywistość, tylko jak na nią reagujemy. Przecież jesteśmy tylko krzywym zwierciadłem otaczających nas obrazów, wzburzoną tonią wody usiłującą zilustrować gładkie niebo. Tylko, że nigdy jej to nie wychodzi, gdy pozostaje taką wzburzoną.
            Chciałem odejść od tamtego miejsca, zniknąć, odlecieć i znaleźć się gdzieś indziej. Przy tobie. Chciałem skończyć tą wymykającą się z pod kontroli farsę. Nie rozumiałem już nic z tego, co dzieje się wokół mnie. Nie miałem wpływu na otaczającą mnie rzeczywistość.
            Bo jak daleko różni się to co jest, od tego, co się nam wydaje? Jak bardzo różnimy się od tych, którymi jesteśmy?
            Uderzyłem o skały.
            A one rozstąpiły się niczym twarda tafla wody i pochłonęły mnie głęboko zostawiając wzburzony słup kipieli ponad moim ciałem. Gdy otrząsnąłem się z szoku, natychmiast zacząłem płynąć na powierzchnię. Wydawała się być tak niebezpiecznie daleko. Jednak im szybciej do niej płynąłem, tym bardziej się oddalała. Szybko z braku powietrza zaczęło mi szarpać żołądkiem i rozpierać płuca. Pomyślałem, że to głupio będzie skoczyć z wierzy na skały i utopić się jakimś cudem, ale cóż, czasem nie mamy wpływu takie rzeczy.
            Woda ściskała mnie i jakby ssała, a ja usiłowałem z tym walczyć. Opadałem jednak coraz głębiej i dalej od powierzchni. Po jakimś czasie zrozumiałem mimo to, że nie topię się, ani nie umieram i udało mi się powstrzymać od tego szarpania ciałem. Zwyczajnie przestałem oddychać i było mi z tym wygodnie. Skupiłem się na tym delikatnym i jakby falującym osuwaniu się w głębię. Niczym liść, albo piórko bujałem się coraz spokojniejszy i bardziej zrelaksowany.
            W pewnym momencie wylądowałem miękko na dnie. Uniosłem głowę i rozglądnąłem się wokół.
Zobaczyłem jałową i skalistą dolinkę z rzadkimi roślinami pokrywającymi większe głazy i falującymi delikatnie i równomiernie wraz z prądem wody. Nie brakowało też małych dennych krzaczków zwieńczonych czymś przypominającym ludzkie włosy. Powyżej zobaczyłem też małe wzgórze z górującą na nim koroną suchego drzewa.
Co zdziwiło mnie najbardziej to fakt, że po środku dolinki znajdowała się mała drewniana chatka. Była nieduża i z krzywym murowanym kominem. Przez małe okienko z okiennicami dało się jakby widzieć słaby ogień z kominka. Zaciekawiony ruszyłem w jej stronę na przemian wybijając się wysoko od dna, machając nogami energicznie i znów odbijając się od dna. Czułem się jakbym stąpał po księżycu.
Szybko dotarłem pod ciężkie drewniane drzwi. Nie czekając uchyliłem je lekko i wsadziłem głowę przez szparę, a moim oczom ukazało się przytulne wnętrze małego domku w ciepłych barwach płomieni z kominka. Zachęcony spokojem tego miejsca, wszedłem do środka. Pogrążone w mroku meble pełne były książek i pamiątek przywodzących na myśl odległe kraje rozsiane po najbardziej niedostępnych miejscach na całym świecie. Centralnie znajdował się wielki fotel i mały stoliczek, na którym stała szklanka whisky o bursztynowym kolorze oraz turecka szisza, w której tlił się haszysz.
- Proszę, wejdź- odezwał się ktoś siedzący w fotelu, na co ja przełknąłem ślinę.
- Dobry wieczór- przywitałem się kulturalnie i obszedłem fotel rzucając ciekawe spojrzenie na siedzącego w nim człowieka.
- Witaj- odpowiedział i ręką wskazał mi miejsce na dywaniku, obok kominka- proszę, usiądź.
Tak też zrobiłem nie odrywając wzroku od tego młodego mężczyzny. Miał na sobie wytarte wojskowe spodnie i zmiętą flanelową koszulę. Jego długie włosy ułożone do tyłu zdradzały kilka młodych zmarszczek i bliznę na twarzy. Długa broda i rzadkie wąsy nadawały mu dziki wygląd. Uśmiechnął się szeroko i zaczął mówić:
- Było dwóch braci Amar i Gagon. Obaj służyli w tej samej potężnej armii. Podczas miesięcy ciężkiego szkolenia Amar, młodszy z braci, ale za to dzielniejszy i sprytniejszy pomagał Gagonowi, gdyż ten nie radził sobie dobrze. Zawsze zostawał z tyłu i gubił się w polu. Amar zawsze ostrzył jego włócznię i napinał włosie na jego łuku. Był mu niezbędny. Gdy szkolenie dobiegło końca, to starszy z braci został jednak powołany do oddziału udającego się za morze podbijać dziką krainę. Amar rozzłoszczony pozostawieniem go w koszarach złamał przed obliczem generała swoją włócznię, po czym opuścił ojczyznę.
            Minęły miesiące. Amar po drugiej stronie świata znalazł się w śród ludów podbitych przez armię, której wcześniej służył i załamany ich losem, zaczął uczyć ich rzemiosła, by poprawić ich życie. Gagon z kolei odpowiedzialny z swój oddział szalał z mieczem po nieznanych ziemiach. Był jednak tak nieudolny, że zdarzało mu się mylić wioski rebeliantów ze zwykłymi, tymi zamieszkanymi przez prostych rolników. Nie szczędził jednak nikogo i szybko zyskał wśród swoich wrogów mroczną renomę.
            Amar ze względu na pochodzenie był często poniżany i obrażany wśród ludów podbitych, które nie doceniały jego pomocy. Nie było dla niego odwrotu, nikt już bowiem nie akceptował go jako swojego syna. Stał się człowiekiem bez strony. Pewnego razu wieśniacy, których uczył kowalstwa, podejrzewając go o miłość do jednej z ich kobiet nabili go na pal. Pod koniec dnia, gdy Amar prawie wykrwawił się na śmierć, porąbali jego ciało na kawałki i rozrzucili po lesie wilkom na pożarcie.
            Gagon zginął w tym samym czasie. Jednak śmiercią wojownika, podczas starcia w stepie. Raniło go śmiertelnie kilka strzał na raz. Wrogowie pełni szacunku dla ciała bezkompromisowego rywala pochowali go z nabożeństwem. Nikt z obecnych nie wspomniał nigdy o tym, że strzały wystawały z pleców Gagona, który usiłował ratować się ucieczką z pola bitwy…- człowiek w fotelu zawiesił głos i spojrzał posępnie na płomienie kominka.
            Po chwili, przerywając nieśmiało krępującą ciszę zwróciłem się do niego:
            - Przepraszam, ale ja nie rozumiem tej historii.
            - I ja też nie- uśmiechnął się, choć jego oczy zdawały się być smutne.
            - I mam jeszcze pytanie- postanowiłem pociągnąć tą dyskusję z kimś wreszcie normalnym- kim pan jest?
            Wyprostował się w fotelu i sięgnął po kawałek suchego drzewa, po czym wrzucił je do kominka. Iskry strzeliły w górę porwane z cugiem.
            - Jestem twoim Losem.
Czar prysł. A zapowiadało się tak normalnie.
- Przepraszam?
- Twoim Losem- powtórzył łykając whisky- zrządzeniem, zbiegiem, palcem boga, łutem szczęścia, czuwaniem opatrzności, pechem, szczęściem… co kto woli. Do wyboru, do koloru.
- Kurde…- wyrwało mi się- naprawdę? Mam tyle pytań do ciebie… czy… gdzie … jak... jak bardzo ingerujesz, to znaczy czy siedzisz tu, czy pozwalasz mi, czy to wszystko dzieje się…
- Powoli…
- I dlaczego mi nie pomagasz!- Uniosłem się na moment.
- Spokojnie- odparł Los- jak się tak bardzo tym wszystkim interesujesz, to chętnie się zamienię. Wezmę dziś wolne, a ty zastąpisz mnie w swoim życiorysie. Sam się przekonasz.
- Co?- Zrobiłem wielkie oczy, choć już nic nie powinno było mnie zaskoczyć- Ale czym zajmuje się Los?
- Nie wiem- odpowiedział, po czym odprawił mnie ruchem ręki i sięgnął sobie spokojnie po sziszę.
- Więc co ja mam robić?
- Cokolwiek- uśmiechnął się- musisz tylko pamiętać o jednej zasadzie.
- Zasadzie?
- Nie możesz zdradzić sobie samemu przyszłości. Rozumiesz?
Jak miałem znać swoją przyszłość, a tym bardziej zdradzić ją sobie? Przytaknąłem głową i odszedłem zawiedziony.

            Opuściłem przytulną chatkę obarczony niezrozumiałym zadaniem bycia kowalem własnego losu. Czy to była ironia, czy zwykły stan rzeczy? Czy istnieje ktoś taki, jak ten Los, czy to my ciągniemy za sznurki ponad własnymi głowami? A jeśli istnieje, to czy brnie obok nas przez mgłę życia, czy też pali spokojnie haszysz w samotności?
            Tak bardzo chciałem się przekonać, lecz za grosz nie wiedziałem jak pomóc sobie w odnalezieniu tej jedynej. Ja nawet nie wiedziałem jak odnaleźć siebie.
            Udałem się więc w jedyne znane mi miejsce, czyli na górę ze starym drzewem po środku. Wkrótce zbliżając się już do celu usłyszałem głosy kilku znudzonych postaci. Kilka razy padła też nazwa Zaklęte Drzewo. Zatrzymałem się na środku tego małego placu i w tej samej chwili z małej dziury w ziemi wyłoniła się postać Chudzielca, który wcześniej ograbił mnie z miłych chwil.
            - Ty!- Krzyknąłem na niego- oszukałeś mnie!
            Trzy postacie skupione przed drzewem spojrzały na mnie zdziwione. Chudzielec zaciągnął na głowę kaptur oburzając się teatralnie:
            - Nie wiem, o czym mówisz…
            - Znowu kogoś orżnąłeś w karty?- Włączył się człowiek telepiący się na boki niczym pies po wyjściu z wody.
            - Zobacz, co się przez ciebie stało…
            Urwałem, gdyż z drzewa zaczęło coś wyłazić. Byłem pewien, że to znów ten potwór, który utrzymywał, że usiłuje mi pomóc, lecz była to zwyczajnie ludzka ręka, a zaraz potem noga. Zaklęte drzewo systematycznie wypluwało na zewnątrz jakieś ciało. W pewnej chwili cały człowiek wypadł na ziemię lądując tuż przede mną. Natychmiast rozpoznałem w nim Siebie.
            Nie miałem czasu do stracenia, nie mogłem sobie tego wszystkiego tłumaczyć. Postanowiłem bez naciskania odciągnąć Samego Siebie od mrocznych typów. Rozejrzałem się dookoła i zobaczyłem drogowskaz z napisem: „Najlepsze miejsce na świecie”.
            - Choć, pokażę ci najlepsze miejsce na świecie…- odezwałem się- najlepsze, moje ulubione. Mówię ci…
Natychmiast jednak wkroczyli do akcji trzej dziwni ludzie wykrzykując na przemian:
- Co masz, co przynosisz, czym się zamienisz?
- Możemy się zbratać, możemy się razem dorobić, chcesz?
- Dziękuję, szukam kogoś…- odpowiedziałem Ja Sam rozglądając się z przerażeniem.
Zacząłem przepychać się między ich nogami wiedząc, że Ja nie myśląc o swoim losie, ucieknę zaraz gdzieś na dno doliny.
- Ja nie nalegam, ale spodoba ci się to miejsce- starałem się być uprzejmym- nie chcę nic w zamian.
- Zostawcie mnie- krzyknąłem Ja Sam w chwili, gdy z Zaklętego Drzewa zaczęła wydobywać się wielka łapa porośnięta rzadkim włosiem i uzbrojona w długie pazury.
W ciągu kilku sekund straciłem Siebie z pola widzenia. Próbowałem skakać w stronę doliny, ale wiedziałem, że nie nadążę. Obejrzałem się więc w stronę trójki nagabywaczy, którzy zaczęli rozpracowywać potwora z drzewa. Ten prychnął tylko i poruszając się niczym jaszczurka zniknął między kamieniami. Dwie z postaci zaczęły się kłócić, lecz moją uwagę zwrócił Chudzielec. Oddalił się od nich, po czym zniknął w małej dziurze w ziemi, z której wcześniej się wyłonił.
Krocząc nieudolnie, choć zamaszyście dopadłem miejsca, w którym przepadł, by natychmiast wskoczyć tam bez zastanowienia. Okazało się, że wylądowałem na długich poziemnych schodach, które zaprowadziły mnie wprost na wąskie i kamienne uliczki mrocznego labiryntu. Bez zważania na zmęczenie, wywijając łapami rozpocząłem przemierzanie tajemniczego miejsca i już po kilku minutach usłyszałem gdzieś w oddali echo znajomego głosu Chudzielca:
- Nie mogę.
- Błagam, przecież tym się zajmujesz- nalegał ktoś inny.
- Nie chcę twojego szczęścia.
Zacząłem skradać się w mroku coraz bliżej dwóch postaci.
- Pomóż mi, zabierz je, chce się pozbyć. Nie chcę swojej rodziny, swoich dzieci…
- Odczep się- wysyczał swoim cichym głosem Chudzielec.
- Dlaczego nie chcesz mi pomóc?
- Nie mogę…- nagle obaj spojrzeli na koniec uliczki, gdzie zatrzasnęły się kamienne drzwi. Domyśliłem się, że to Ja Sam kroczę przestraszony wymachując po omacku rękami.
- Jak to nie możesz mi pomóc?- wyszeptał człowiek- Ja, moi rodzice i moje siostry szanujemy cię, a ty nie chcesz…
- Ja nawet nie znam twoich sióstr.
            - …ale ani ten obcy, którego chcesz oszukać, ani jego rodzice, ani jego siostry nie szanują cię wcale. Za to ja, moi…
            - Ale ja nie znam twojej rodziny!
            - Ale my cię szanujemy.
            Argument nie do podważenia.
Chudzielec chcąc pozbyć się natręta pchnął go w otwór w ścianie, po czym sięgnął tam ręką, by zamknąć okiennicę, która natychmiast zamieniła się w kamienną ścianę. Przez cały czas nie spuszczał wzroku ze Mnie Samego, gdyż powoli zbliżałem się do niego. Kiedy po chwili zaczęliśmy rozmawiać, rzuciłem się przez jakąś kałużę i dalej na śliski bruk, byle tylko zdążyć ostrzec Samego Siebie. Z bólem usłyszałem kłamstwa Chudzielca i własną naiwność.
- Zabiorę cię do osoby, której szukasz, jeśli wyrzeczesz się wszystkich szczęśliwych chwil z najbliższymi i ukochanymi w każdym ze światów- wycedził w chwili, gdy doczołgałem się na miejsce. Przez moment nie mogłem złapać tchu.
- Dobrze.
- Więc mamy układ?
- Mamy- przypieczętowano kontrakt z diabłem.
- Nie słuchaj go…- wykrztusiłem z siebie- pomóż mi…
- A kysz!- tupnął Chudzielec, poczym pociągnął Mnie za sobą- Chodźmy już, nie ma czasu.
            I zniknęli, a wraz z nimi ostatnia szansa na odkręcenie wszystkiego. Niełatwo jest być kowalem swojego losu. Jeszcze tylko Ja Sam obejrzałem się i krzyknąłem na pożegnanie:
            - Następnym razem. Obiecuję.
            - Trzymam za słowo… jeśli będzie następny raz- odpowiedziałem smutny.

            Jesteśmy zdani na siebie jedynie w czasie walki. Kiedy zbliżamy się do zwycięstwa, zawsze znajdzie się ktoś do towarzystwa, by wszystko zniszczyć.
Powoli udałem się w dół ciemnej uliczki węsząc wilgotne zapachy bruku.
            Wierzymy, mamy marzenia i staramy się, a Los nie zważa na to wcale paląc haszysz w wygodnym fotelu i grzejąc kości przed kominkiem. Walczymy, mamy złudzenia i zaciskamy zęby nie wiedząc, że i tak przeznaczeni jesteśmy odgórnie na klęskę.
            Przeszedłem przez kamienne drzwi i znalazłem się przed drewnianą chatką. Ciężkie chmury wisiały wciąż nieruchomo ponad doliną.
            Więc bierzemy los we własne ręce i nie poddajemy się, by zorientować się w pewnym momencie, że pewne sprawy są przegrane z założenia. Wtedy padamy na kolana i chowamy twarz w dłoniach.
            Rozglądałem się beznamiętnie po okolicy, pocierałem płetwą oko. W nieskończoność. Aż w nagle spojrzałem w górę i zobaczyłem Siebie opadającego powoli na kamieniste dno doliny.
            I wtedy uśmiechamy się ponownie.

            - Zostałem oszukany- powiedziałem.
            - Wiem, wiem- odparłem.
            - Oszukał mnie ten…
            - Spokojnie, jakoś to będzie.
            - Powinienem był cię posłuchać- westchnąłem głęboko i palcami ścisnąłem oczy.
            - Sam powinienem się siebie słuchać- uśmiechnąłem się.
            - Więc… chciałaś mi coś pokazać…
            - A tak…- odparłem ze zrezygnowaniem- to nic, tylko taka głupota była…
            - Nie, proszę. Obiecałem, że jak się znów spotkamy…
            - Naprawdę nie trzeba- wykręcałem się.
            - Nalegam.
            - Nalegasz?
            - Tak.
            - No to dobra.
            - A co to było w ogóle?
            - Yyy… najlepsze miejsce na świecie, czy jakoś tak.
            - Naprawdę?
            - Nie wiem. Nigdy tam nie byłem, ale na górze jest drogowskaz.
            - Mogę cię ponieść, jak chcesz.
            - Dzięki.
            Więc wziąłem siebie w dłonie i ruszyliśmy w stronę górki. Po chwili zapytałem z niemrawym uśmiechem.
            - Masz jakieś imię, czy mam ci mówić żabo?
            I wybuchliśmy śmiechem.

            Idziesz ulicą niczym przez baśniowy krajobraz i mówisz sam do siebie. Mówisz do kogoś innego. Mówisz do żaby. Przywitaj się ze swoją schizofrenią, pożegnaj Los. Nic nie jest takim, jakim się wydaje, a słońce nie zachodzi już na zachodzie. Nadaj sobie imię, zaprowadź się do najlepszego miejsca na świecie.
            Kto pali haszysz przed kominkiem?
            Usiądź mokrym tyłkiem na własnych dłoniach i daj się zanieść na koniec mrocznej krainy zwanej życie. Bo świat jest najdoskonalszą z iluzji- nabiera miliardy ludzi. Odgadnij największą zagadkę, albo zamień się w żabę.
            Kto śpi, kto śni, a komu się wydaje?
            I czy ja zwariowałem?

            Wysiłek włożony w życie stanowi jego wartość.
            Wdrapaliśmy się na wzgórze. Ja i ja, dwójka najlepszych przyjaciół. I udaliśmy się dalej za drogowskazem na drugą stronę. Nie zajęło to wiele czasu i naszym oczom wkrótce ukazał się ten niesamowity widok naszpikowany paradą barw, kolorów i świateł skąpany w blasku wielkiego księżyca. Bo po tamtej stronie góry panowała noc.
            Moje zaburzenia psychiczne układają mi każdego ranka włosy.
            Dwieście sześć puzzli na planszy zniszczenia.
            Najlepsze miejsce na świecie zaskoczyło nas kompletnie. To było niesamowite. To było przerażające. To były wodospady. A dokładnie dziesiątki wodospadów krzyżujących się pod różnymi kątami, bo ułożonych nie pionowo, lecz poziomo. Płynęły i zakręcały niczym rzeki pozbawione koryt, a w nich unosiły się z prądem miliony szkieletów, ciał i ludzi. Kompletnych, wybrakowanych i samych kości. A wszystko to tworzyło niesamowity spektakl i składało się na te magiczne i kolorowe ulice wybrukowane skandalem.
            Moja anoreksja robi mi każdego ranka śniadanie.
            Prawdziwa miłość kosztuje debet wyrzeczeń.
            Zeszliśmy w dół przyjrzeć się dzikim psom rozpusty. Bo z bliska miejsce naprawdę zdawało się być najlepszym na świecie. Miażdżyło swoim ogromem, pędem życia i majestatem. Poczułem, że tak ciężko jest mu się przeciwstawić. Oprzeć się temu pościgowi reklam i zamknąć oczy przed grzechem spoczywającym wygodnie na ołtarzach.
            Moje szerokie horyzonty zasłaniają mi oczy.
            To było jakby zobaczyć z bliska jęzory gorącej lawy świateł zamknięte w bryłach. Jakby być malutkim pionkiem na ogromnej szachownicy chaosu. Wszystko w jednym: lawa zimnego wyrachowania i wodospad ludzkiej masakry. Tłum. Niesamowite miejsce, a zarazem tak przerażające, że chciałem schronić się gdzieś daleko w dzikich górach.
            Moje fobie dodają mi przed lustrem odwagi.
            Wspomnienie przygody waży więcej, niż potrafię unieść.
            Stanęliśmy twarzą w twarz z jednym z wodospadów. To było jak mieć przed sobą delikatną i przezroczystą ścianę, a po drugiej stronie widzieć, jak przepływa ta parada milionów ludzi. Ślepy tłum. Tylko niemi mają coś do powiedzenia. Tylko ślepcy szanują to, co udało im się podejrzeć pod ciemną kurtyną.
            Moja mania mnie nudzi.
            Dwieście sześć kości zasianych na pogorzelisku.
            Święte relikwie nadciągających technologii. Zegarek na czole, telefon w głowie. Ręce zanurzone w forsie. Coś szarpnęło moimi wnętrznościami. Przypomniałem sobie, że widziałem to miejsce wcześniej. I to wiele razy.
            Moja schizofrenia dotrzymuje mi towarzystwa.
            Już kiedyś opuściłem to miejsce udając się na drugi koniec świata. Tam, gdzie nie mówią już w zrozumiałych językach, a wojna niszczy ołtarze technokracji wieszając na szubienicach cały ten smród fałszywej ogłady. W chaosie wyłonił się tam nowy porządek na prastarych zasadach. Kto umiera, ten przegrywa.
            Moja depresja dodaje mi charakteru.
            Suma blizn na moim ciele mierzy tyle, ile stąd do Zaklętego Drzewa.
            I włożyłem swoją kościstą rękę w tą barwną lawę, w ten wodospad ludzkich istnień. Nie zostały już na niej mięśnie ani ścięgna. I tak mieszając nią, niczym suchą gałązką ocierałem się o inne kościotrupy, ciała, zwłoki. O mieszkańców najlepszego miejsca na ziemi, przed którym tak wielu ucieka. I nagle zrozumiałem, że możemy starać się ingerować we własny życiorys, możemy stać się własnym Losem, lecz na koniec i tak matematyczna kalkulacja prawdopodobieństwa zdarzeń i następstw odda hołd zwykłemu łutowi szczęścia. A Los postawi na swoim ingerując w życie bez opuszczania swojego fotela.
           
Dotknąłem twojej ręki gdzieś w tłumie.

            I to było jakby kropla lawy spadła na ciało zaklęte w skorupie z lodu. Złapałem Twoje przedramię i wyciągnąłem je na zewnątrz. To było zupełnie jakby spotkać starą miłość na drugim końcu świata. Jakby wpaść na przyjaciela, który był latami za granicą, albo znaleźć dychę w kieszeni nieużywanych spodni. Tylko lepiej.
            Jakby wyłowić rękę ukochanej z bezkresnego tłumu.
            Pierwszy element zagubionych puzzli.
            Spojrzeliśmy Ja i ja na to piękne kościste przedramię bez cienia wątpliwości, że należy ono do Ciebie. Przytuliłem je mocno, po czym sięgnąłem po więcej.
            Ludzkie ciało liczy dwieście sześć kości.

            Wieczność jak mrugnięcie oka. Żmudne wyławianie niczym jazda kolejką górską. Zajęło mi to ogrom czasu, by poskładać wszystkie puzzle Ciebie rozrzucone po metropolii chaosu. Ale dla mnie to było niczym jedna krótka piosenka z teledyskiem pełnym obrazów słońca wschodzącego i kładącego się w otoczeniu wszystkich barw świata. To było niczym piruety chmur na niebie i cykle kwitnięcia traw wokół wodospadów.
            A na koniec oddaliłem się krocząc zamaszyście, by obserwować z oddali jak Ja Sam przywracam Cię pocałunkiem do życia. Jak budzi się Twoje ciało poskładane z dwustu sześciu kawałków. Otworzyłaś oczy, a rzęsy uniosły się do góry niczym płatki kwiatów. Czarne włosy opadły Ci na ramiona znów żywe i lśniące.
            I zrozumiałem klątwę Chudzielca, że już nigdy nie będę szczęśliwy z Tobą, choć Ty będziesz ze mną. I poczułem zarazem wielką nienawiść i bezsilność eksplodujące w moim żabim ciele oraz radość, że chociaż Ty i Ja jesteśmy szczęśliwi, choć wiem, że to wszystko generalnie nie ma większego sensu.
            Krótko trwał jednak ten moment, gdy obserwowałem nas, jak jesteśmy razem ze sobą. Cichy kibic własnej miłości. Krzyknęłaś przeraźliwie i zaczęłaś wyrywać się Mnie Samemu. Chciałem Cię powstrzymać, przytulić, ale urwałaś Mi całe ramię i zaczęłaś krzyczeć jeszcze głośniej odczołgując się w stronę wodospadu.
            Nie poznałaś mnie w strzępach człowieka. Nie było bliźniaczej duszy, ani drugiej połowy w obskurnym szkielecie. I pomyślałem, że to już koniec, że nigdy nie będziemy razem, lecz Ja Sam zacząłem odciągać Cię drugą ręką jak najdalej od miejsca, skąd Cię wyłowiliśmy, by znów Cię nie stracić. Natychmiast doskoczyłem do nas i zacząłem również ciągnąć, na co Ty zemdlałaś.
            Gnijący kościotrup i żaba wlekące Cię po ziemi. Nie dziwię się.
            Zaczęliśmy mozolnie wdrapywać się na wzgórze i w naszych głowach pojawiła się nadzieja. Uśmiechnąłem się do Siebie, lecz zmroził mnie widok zerwanej żuchwy. Rozpadałem się coraz szybciej w tym świetle czerwonego słońca z przodu i srebrnego księżyca za plecami. Kiedy wgramoliliśmy się na górę, przebyta droga zaznaczona była kawałkami kości, Ja jednak nie zważałem na to ciągnąc Cię dalej do Zaklętego Drzewa.
            Złożyliśmy Cię przed dziuplą i nagięliśmy jedną z suchych gałęzi, by dotknęła Twojej ręki. Zupełnie jak Pomnik Starca, drzewo ożyło i stało się jakby plastyczne. W płynnym ruchu skłoniło się i zaczęło połykać Cię do innego świata.
            Pocałowałem Cię w czoło i powiedziałem:
- Zaczekaj na mnie po drugiej stronie…- po czym wielkimi susami dysząc i parskając udałem się pośpiesznie na dół po zgubione kości Siebie Samego.
Idąc tyłem i turlając je wielkimi płetwami zapchałem je wszystkie na kupkę pod Drzewem. Gdy Ty znikałaś już w dziupli, zassało moje kości, a na końcu i mnie.
Ciemność, czarna pustka, chwila w przykrym miejscu i zostaliśmy wypluci na zewnątrz, przed Pomnik Starca z Marmuru.
- Jestem w domu!- Krzyknąłem- Udało się!
Miasto wciąż spało. Światła bloków były pogaszone, a kurz i śmieci plątały się po pustych ulicach. Ja byłem znów jednym zdrowym ciałem, Ty leżałaś obok mnie.
Ciepłe robaki zwycięstwa w żołądku. Ramiona niczym skrzydła.
Klęknąłem przy Tobie i nie mogąc się doczekać zacząłem Cię budzić. Otworzyłaś oczy i spojrzałaś na mnie. Wraz z głębokim wdechem wypłynął na twoich ustach wielki uśmiech zaskoczenia. Ten z najszczerszych. Ten z topiących lodowce.
            I pocałowaliśmy się mrucząc przyjemnie.
I przestaliśmy, bo coś stało się z twoimi ustami.
Spojrzałem na Ciebie przestraszony i nieme łzy wraz z rozpaczą natychmiast spłynęły na moją twarz. Twoje usta zgniły w jednej krótkiej chwili. Twoje ramiona zaczęły usychać. Na twarz wpełzły zmarszczki, a z wychudzonych palców pospadały pierścionki uderzając metalicznie o płytę przed pomnikiem.
            - Nie… nie!- Krzyknąłem do nieba.
I pomyślałem o Chudzielcu i krzyżujących się światach, o poszukiwaniach Ciebie, o swoim zwichrowanym rozsądku i finale w postaci Twojego więdnącego ciała. Nie wiedziałem już, co mam robić.
- Nie możesz jej tu przyprowadzić- odezwał się ktoś za moimi plecami.
Obejrzałem się nerwowo. Na ławce siedział spokojnie Szkielet z nogą założoną na nogę. Miał ten swój śmieszny beret i ćmił papierosa, a dym ulatywał między żebrami i strzępami ubrania.
- Co tu się dzieje?- Zapytałem niemal płacząc.
- Brawo, znalazłeś ją…
- Powiedz mi, co tu się dzieje!- Krzyknąłem.
- Widzisz… to niczego nie udowadnia. Może tylko potęgi miłości…- spuścił głowę- bo ty wciąż jesteś przypadkiem klinicznym.
- O czym ty mówisz?
- Powinieneś być hospitalizowany. I to nie na sraczkę, przyjacielu, tylko ze względu na poważną depresję i schizofrenię. Masz chroniczne zaburzenia pamięci i orientacji czaso- przestrzennej. Masz maniakalną fobię…
- Przestań!- Przytuliłem Twoje rozpadające się ciało do piersi- Chcę tylko zabrać ją w bezpieczne miejsce. Nie wiem, o czym mówisz.
- Powiem ci, o czym mówię- Szkielet wstał, odrzucił papierosa i podszedł do mnie by klęknąć i położyć mi rękę na ramieniu- Nastąpiła pomyłka. Odzyskaliśmy ją prawie dwa lata temu. Nasz rząd zapłacił okup i twoja miłość wróciła cała i zdrowa do kraju, ale ty już tułałeś się usiłując ją gdzieś odnaleźć.
- To nie prawda…
- Nie poradziłeś sobie z tym nowym życiem, ani z tymi uczuciami, ani z tym zamartwianiem się, ani z całą tą sytuacją. Twoja żona odnalazła cię przez jedną z organizacji humanitarnych. Oni zorganizowali ci przerzut…
- Nie…
Nic nie jest takim, jakim się wydaje.
- Stworzyłeś swój własny i niedostępny świat. Ten, w którym teraz się znajdujemy. Twoja żona do niego nie należy i nigdy nie będzie. Tak jak ty nie należysz już do jej świata. Do naszego. I chyba nie mogę ci już pomóc. Rozumiesz przewrotność sytuacji? Rozumiesz, w co nas wszystkich wciągnąłeś?
- Ty mnie w to wciągnąłeś!- Spojrzałem głęboko w oczy Szkieletu- Nie wierzę ci i wiesz dla czego?
- Dlaczego- uśmiechnął się z lekka zirytowany.
- Bo chyba wiem, co ty robisz w moim świecie.
- Niby co?
- Po prostu jesteś mną.
Podniosłem się do góry, a Szkieletowi opadła żuchwa i wyraźnie sposępniał. To musi być ciężko tak stracić znienacka tożsamość. Bo chyba zrozumiał, że obaj możemy być jedynie projekcjami jednej jaźni w różnych postaciach, czy też pionkami Losu na planszach zagubienia.
Albo ja mogłem zwyczajnie się mylić.

Akurat zaczynało świtać. Na ulice wyjechała pierwsza w mieście polewaczka. Jakiś dar od jednego z odległych krajów, jakiś prezent wielkiej metropolii wodospadów. Słońce rozlało delikatne promienie po fasadach zniszczonych budynków. Nie było żadnego zamachu bombowego, bo nie było słychać syren karetek ani policji. Ulice nie były zablokowane i niedługo mieli pojawić się na nich przechodnie i pierwsi sprzedawcy papierosów.
Pojawiła się nadzieja na pokój.

Pozbierałem pieczołowicie wszystkie części Twojego ciała. Cały czas mrucząc coś niezrozumiale nawet dla siebie samego i odgrażając się realnemu światu, który okazał się być wyimaginowanym i temu przypominającemu senną sagę, choć okazał się być prawdziwym. Zbliżyłem się do Pomnika Starca z Marmuru i ściskając Cię w ramionach podałem mu rękę.
A kiedy już znaleźliśmy się w środku napiąłem wszystkie mięśnie bojąc się, że mogę Cię wypuścić. Oparłem się siłom i prądom. To było jak rok walki. Z wichrami jesieni, z zawieruchami ostrej zimy, z wiosennymi powodziami i z parzącym słońcem lata. Ale nie puściłem Cię ani na moment, aż nastała ta chwila, kiedy to wszystko się skończyło.
Wysiłek włożony w tą miłość stanowi jej wartość.
Zwyczajnie się przebudziłaś, jakby to był ten sam dzień, kiedy się rozstaliśmy. Jakby znów za oknem rozgrywał się ten spektakl piorunów i kropel deszczu rozbijających się o ziemię i wytwarzających miliony kolejnych mniejszych koronkowych otoczek na brunatnych kałużach. Dokładnie tak samo.
Tylko, że nie zniknęłaś. I zamieszkaliśmy Ty i ja w jednym Zaklętym Drzewie i Pomniku z Marmuru zarazem. W czarnych wrotach przenikających się światów. Wilgotna pustka i w niej My. A słońca dwóch odległych miejsc na zmianę odpędzają mrok wąskimi strumieniami ciepłych promieni.
I już nie wiem sam, czy to światy zachodzą na siebie równolegle krzyżując się w centrum nas, czy też to my jesteśmy rozbici na setki jaźni i przebywamy w różnych miejscach. Wiem tylko, że odrobina jednego i drugiego dzieje się na raz we mnie i w Tobie.
W mieszkańcach Zaklętego Drzewa i Pomnika z Marmuru zarazem.
To jest nasza zagubiona między światami miłość. Ukryta przed paranojami i snami rzeczywistości. Zabezpieczona przed zatraceniem w tłumach metropolii wodospadów. Nasza własna i indywidualna.

I pewnego razu stwierdziliśmy zgodnie, że oboje jesteśmy jej świadomi i spragnieni. I nie było potem końca czułościom, rozmowom i opowieściom. Przytulałaś mnie i całowałaś, a ja cały czas mówiłem, a gdy w końcu skończyłem odezwałaś się:
- Chcę to usłyszeć jeszcze raz…
- Całą historię?- Zapytałem.
- Całą- a Ty pocałowałaś mnie w policzek- chyba zaczynam ją rozumieć.
- Za to ja ani trochę…- Uśmiechnąłem się- wiesz, że jest długa.
- Mamy całą wieczność…
Zażartowałem coś jeszcze i pocałowałem Cię w usta, a następnie zacząłem szeptać Ci do ucha:
- Ktoś mi powiedział, że tu ludzie ubierają się tak, jakby się dokądś wybierali. Tylko, że tu nie ma dokąd pójść…




KONIEC




Edward Poranek