Prawda o zamachu, głupi filmik dokumentalny i jak brak prądu utrudnia najprostsze sprawy

Nadeszła ciężka zima. Prąd przestraszony uciekł z Plemetiny

Prizren

Tylko Turbo Diesel nie przejął się ani zimnem, ani brakiem prądu


Minione dni zleciały mi niesamowicie szybko. Mikołajki przemknęły ukradkiem i dopiero sms od rodziny uświadomił mi, ze to wielkie święto dzieciństwa straciło już swoją magię. Zresztą Mikołaj nie zagląda na takie zadupia, jak obozy uchodźców i romskie mohale. Z drugiej strony wiadomość, że w Polsce, czeka na mnie prezent przypomniała mi, że gdzieś tam jest takie ciepłe miejsce, jak dom.

Wszyscy czekaliśmy z zapartym tchem na ogłoszenie raportu nt. statusu Kosova. Potwierdziły się przypuszczenia, że nic się nie wydarzy. A byliśmy już gotowi na ewakuacje. Ja nawet liczyłem po cichu, ze spędzę święta w domu.

W Prishtinie wyleciała w powietrze restauracja. W prasie zagranicznej pojawiły się informacje o napięciach etnicznych, grupach separatystycznych i inne trudne słowa. Zero prawdy o tym, że to policja nie wzięła łapówki od mafii i nie doszło do jakiegoś wielkiego przerzutu narkotyków do Europy. Karą wymierzoną przez mafię była egzekucja na policjancie. Odwetem policji było wysadzenie mafijnej knajpy w powietrze. I gdzie te wielkie słowa?

A ja w Plemetinie, umierając z nudów postanowiłem nakręcić filmik dokumentalny. Zabrałem aparat cyfrowy siostry i udałem sie na spacer po okolicy kręcąc różne rzeczy. Potem wrzuciłem to do kompa i zacząłem rozgryzać windows movie makera. Ponieważ pomagałem wcześniej w projekcie kręcenia filmu dokumentalnego w mojej wiosce, widziałem jak Sami montuje swój film na bardziej zaawansowanym programie. Miałem więc pojęcie o co chodzi. Niestety szybko brakło prądu, wiec wróciłem do domu. Przerwy w dostawach energii nasiliły się im bardziej zbliżała się zima. Można by teraz powiedzieć, że mieliśmy czasem przerwy w braku prądu.

O dziesiątej pojawiło się napięcie. Jeśli spędza się długie zimowe wieczory przy świeczce, dziesiąta wydaje się środkiem nocy. Ja jednak nie mogłem się powstrzymać. Zabrałem płyty z muzyką na podkład, ze starymi zdjęciami oraz innymi filmikami i wróciłem do BSF montować. Ani się obejrzałem a nad ranem miałem gotowy dwudziesto dwu minutowy film. Byłem całkiem podekscytowany efektem końcowym. Niestety o szóstej zabrakło mi prądu.

Kolejne dni okazały się być farsą. Otóż: żeby zapisać filmik, potrzebne były jakieś cztery godziny. Tyle zajmowało zakończenie projektu wspaniałemu komputerowi BSF. Zacząłem więc swoja prywatną wojnę z elektrownią usiłując przewidzieć przerwy w dostawach prądu. I niestety nie było to łatwe. Najdalej, jak udało mi się dotrzeć w moich działaniach to osiemdziesiąt procent po trzech godzinach. Generalnie na trzy noce przeniosłem się do tego nieprzyjemnego wieczorami miejsca. Na zmianę spałem i ustawałem usiłując skończyć filmik. Ostatniej nocy, gdy zacząłem zapisywać, brakło Znów prądu. Ułożyłem się do śpiwora i stwierdziłem, że za bardzo przejąłem się całym „projektem”(plus kilkoma innymi). Od trzech dni dom jedynie odwiedzałem na posiłki, nie zmieniałem ubrań, nie myłem się (i tak nie ma cieplej wody), a do tego od dwóch miesięcy się nie goliłem, a od ośmiu paliłem papierosa za papierosem. Czasem do dwóch paczek dziennie, nawet tych jakiś najtańszych, jak są mi oferowane. Zamieniłem się w… czym ja się stałem?

Prąd wrócił gdzieś po północy budząc mnie blaskiem światła i trzaskiem uruchamianych sprzętów biurowych. Wygrzebałem się ze śpiwora, po czym natychmiast prąd wyłączono. Zagrzebałem się z powrotem, pokręciłem, poprawiłem, żeby było wygodnie, po czym prąd wrócił. Znów się wygrzebałem, odpaliłem kompa- i prądu brakło. Wróciłem jak najszybciej do ciepła, po czym prąd znów wrócił. Odczekałem chwilę, wygrzebałem się i włączyłem nieufnie komputer. Zacząłem zapisywać projekt. Zostawiłem kompa samego, żeby pracował niespeszony, a gdy przebudziłem się po kilku uradowany obecnością prądu, ucieszyłem się, że wszystko będzie gotowe.

Okazało się, że wirus włączył jakieś głupoty, a mój projekt się zawiesił…

1 komentarz:

  1. Wiadomo, że prawda nie jedne ma oczy a w Kosowie nosi jeszcze duże okulary przeciwsłoneczne, przez które nic nie widać...
    Zamykałem akurat drzwi balkonowe w mieszkaniu Valona gdy poczułem delikatny opór, któremu towarzyszył ogromny huk. Wyszliśmy szybko na balkon skąd zobaczyliśmy na horyzoncie unoszącą się coraz szybciej smugę dymu. Jak się później okazało wysadzono w powietrze restaurację.
    Następnego dnia bombardowały zewsząd nagłówki i komentarze, które wspominasz, ale mnie zaintrygowała najbardziej wersja, zgodnie z którą cała ta eksplozja była jednym wielkim „niewypałem”. Nie był to fakt medialny a usłyszałem go – jako tajemnicę – od kolegi, który miał informacje z „pierwszej” reki. Podobno zamachowiec chciał zabić policjanta, który akurat popijał wtedy machiato w felernej restauracji, przy Alei Bila Clintona. Nasz Leon zawodowiec cenił najwyraźniej rozmach wyżej niż subtelność, bo na narzędzie zbrodni zdecydował się obrać granat ręczny. Podszedł do szyby, przez którą ujrzał ofiarę, wziął kilka głębokich oddechów, wyciągnął zawleczkę i cisnął z całej siły granatem przed siebie. Niestety wypuścił go chyba zbyt wcześnie bo granat zamiast na parter wleciał na pierwsze piętro. Siedzący na parterze policjant wyszedł z tego bez szwanku a wybuch ranił bogu ducha winnych klientów. Jeśli prowadzone są na świecie statystyki na najgorszych zamachowców, nasz bohater dzierży chyba czołowe miejsce…
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń