Drogowe masakry ruchu samochodowego w stylu "Bałkany"

Slalom gigant między zaporami



Pablo w Północnej Mitrovicy


Jeszcze w Prishtinie podczas szkolenia Rand pytał się, czy ktoś ma doświadczenie w jeżdżeniu autem w takim kraju jak Kosowo. Nikt się nie zgłosił, to powiedziałem, że raczej jako pasażer, ale jeździłem sporo po Ukrainie, Rosji, Rumunii i takie tam. Więc zapytał czy ktoś jeździł dużym autem i znów nikt się nie zgłosił to powiedziałem, że jeździłem sporo explorerem w stanach. No i padło na mnie, żebym pojechał Hyundayem Galloperem do Plementiny. A tam jest raczej ciasno na taki wóz i z zawracaniem problem. A na dodatek jak wracałem, to była taka ulewa, że wycieraczki nie nadążały. Ale Di powiedziała, że dobrze prowadzę, więc niedługo potem znów gdzieś pojechałem i jeszcze raz, aż w końcu dostałem jako jedyny z naszej dziewiątki oficjalne upoważnienie na prowadzenie tego auta.

Jakiś czas później pojechaliśmy całą grupą na weekend w Góry Rugowa. Nazywają je Przeklęte Góry, bo miejscowi od zawsze dawali popalić w nich zorganizowaną partyzantką. Faktycznie każdy z nas przywiózł pamiątki z tamtego miejsca w postaci naboi do mausera albo kałacha. Nieważne. Więc pojechaliśmy. A ja jako kierowca. Przez dziką Prishtinę i jeszcze dzikszą prowincję, gdzie wyprzedzanie to wyzwanie, aż wreszcie do Peji. Tam jeśli chodzi o ruch drogowy to czasem auto topi się w tłumie przechodniów i innych pojazdów, ciągników, etc. W pewnym momencie jechaliśmy spory kawałek pod prąd i tylko uprzejmość taksówkarza pomogła mi znaleźć właściwą drogę. Dalej miało być już tylko lepiej: 40 minut przejażdżki polną drogą za naszym przewodnikiem z zaprzyjaźnionej NGO (Non Goverment Organization)

Ale było tylko gorzej.

Prawie trzy godziny wspinaczki po bezdrożach gór przewyższających Tatry. Wjechaliśmy na 1900 m npm po błocie, czasem kamolach, kilka razy zawracaliśmy na wąskiej drodze, mijaliśmy wóz z sianem na jeszcze węższej, ratowaliśmy Suzuki Samuraja naszego przewodnika- Fatosa, bo zsuwał się ze skarpy i dwa razy zagotowaliśmy wodę w chłodnicy. To wystarczyło, żebym wieczorem zamiast szaleństw przy ognisku wybrał kamienny sen w namiocie. Niestety obudziłem się o 4 rano i uderzyło mnie, że jeszcze trzeba będzie ześlizgnąć się tą krową- Hyundayem z powrotem na dół.

Rano okazało się, że mamy kapcia, a zapas niekoniecznie będzie lepszy. Jechaliśmy powoli i pompowaliśmy dwa razy koło, ale kiedy samochód na nierównościach przechylił się krytycznie nad przepaść przez tego flaka- wymieniliśmy koło. Oczywiście podnośnik był za mały i musieliśmy użyć jeszcze kamieni. Na szczęście zapas wytrzymał.

Do Prishtiny wracaliśmy w totalnej ulewie i przez takie kałuże, że można by je znaczyć na mapach jako jeziora.

Szczęśliwie zostałem ogłoszony dobrym kierowcą i wkrótce czekało mnie wyzwanie większe niż Galloper na wąskich uliczkach Plementiny, poważniejsze niż Kosowski ruch uliczny i niebezpieczniejsze niż przeprawa przez Przeklęte Góry.

Czekało mnie prowadzenie firmowej Lady Niwy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz